ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 maja 2015

PROWINCJA - fragment: ODRA

(…)
O, tak, w tej mgle gorącej, w tym drżeniu rąk, w tej malignie, chropowatym oddechu, przytłoczony bezmiarem uciążliwej,  plastycznej kopuły pierzyny widziałem z bliska wyolbrzymioną, rozdygotaną, owalną twarz doktora. Moje ciało stało się nieprzyzwoicie podatne na każdy dotyk, na każde nim poruszenie, uniesienie rąk, przekręcenie głowy, otarcie z czoła perlistych kropli słonego potu, zwilżenie spęczniałych ust gąbczastym tamponem dostarczającym wilgoć i zaspokajającym pragnienie. Moje myśli i odczucia pozostawały bierne, nie wykraczając ani na chwilę poza to, co działo się z moim ciałem. Myśli, jakiekolwiek by nie były, nie przekraczały granicy bezwładnej cielesności, były nieme, niemal nieobecne, lecz w końcu uspokajał je jakiś szmerliwy, szeleszczący głos, unoszący się nade mną, głos, który mówił, że mój stan jest wprawdzie ciężki, ale normalny i typowy dla dzieci przechodzących odrę i nie można się temu przeciwstawiać. Należy mi podawać zaaplikowane leki, uzbroić się w cierpliwość i zadbać o to, aby w pokoju było ciepło. Potem ten głos ucichł i roztopił się we mgle. Poczułem jeszcze dłoń dotykającą moje czoło i skroń, aby po upływie bardzo nieokreślonej chwili czasu ujrzeć ciemność i śnić sny, których na szczęście się nie pamięta.
Podobno każdy dzień, każda noc, niosły z sobą poprawę, choć nie potrafiłem tego odczuć, gdyż całym moim jestestwem zawładnęła senność, do tego stopnia, że nie rozpoznawałem pory dnia, myliłem się co do posiłków, przyjmując je niechętnie, bezskutecznie namawiany i zachęcany do spróbowania kolejnej łyżeczki słodkiej kaszy manny lub ryżowego kleiku na wodzie.
Z biegiem czasu (choć mówienie o tym, że czas podczas choroby podążał szybciej aniżeli przeciętnie wytrenowany ślimak byłoby przesadą) zacząłem dostrzegać pokój, w którym przebywałem w jego właściwych konturach, świetle i barwach. Nieznaczny spadek gorączki sprawiał, że coraz wyraźniej słyszałem i odróżniałem dźwięki, łatwiej rozumiałem, co do mnie mówiono i nauczyłem się logicznie odpowiadać na zadawane mi pytania. Mówiłem, że czuję się lepiej, choć wtedy oszukiwałem, gdyż w istocie byłem osłabiony i ociężały w ruchach, a przejście do toalety wytrącało moje ciało z równowagi. A jednak rozpoznawałem, widziałem przebłyski radości w oczach babci, która spędzała ze mnę te senne, nieporadne dni, dzieląc się opieką z ciotką, która zostawała przy mnie, kiedy babcia musiała „wyskoczyć” do sklepu, a czasami też kiedy pichciła obiad dla naszej czwórki, bo trzeba wiedzieć, że w malutkim mieszkanku dziadków nocowała też mama. Później zastanawiałem się nad tym, jak można się było w czworo pomieścić w mieszkanku składającym się z pokoju, przedpokoju, kuchni i toalety. Ponieważ mnie odstąpiono główne i największe łóżko w pokoju, na mniejszym, jednoosobowym musieli się spędzać noc naznaczoną chorobą wnuczka dziadkowie, a mama… cóż… ona kładła się przy mnie i skulona, balansująca na krawędzi łóżka zasypiała coraz spokojniejszym, choć niewygodnym snem.
Czułem się lepiej. Siadywałem częściej na łóżku, wciąż z pierzyną dociśniętą do podbródka, rozkładałem na niej gazety i dziecięce czasopisma. Czytałem, próbując zagłuszyć nudę, a kiedy nie starczało mi cierpliwości, kiedy dążenie do zrobienia czegokolwiek poza śledzeniem wzrokiem rzędów wyrazów i zdań stawało się silniejsze od ciągłej niemocy własnego ciała, wstawałem i podchodziłem do okna. Spotykała mnie za to reprymenda ze strony babci.
- Jeszcze za wcześnie. Jeszcze się przeziębisz i znów będziesz chory.
Prawdopodobnie i ona wzięła sobie do serca słowa lekarza, nakazującego, abym przebywał w cieple. Ale ileż można? Jak można przeziębić się w pokoju, w którym panują afrykańskie upały?
Na szczęście doktor pojawił się raz jeszcze, zbadał mnie, a ja, zmieszany i zadziwiony stwierdziłem, że twarz doktora wcale nie jest owalna i nabrzmiała, jak mi się wydawało, gdy był u mnie ostatnim razem.
- Leczenie przebiega pomyślnie. Chłopak wraca do zdrowia. Proszę jeszcze przez cztery dni podawać mu przepisane lekarstwa, a na dwór może wyjść najwcześniej za tydzień. I proszę, żeby unikał przez pewien czas słońca, zwłaszcza w godzinach południowych.
Ta diagnoza uspokoiła mnie. Uspokoiła też mamę, która kolejną noc spędziła już u nas w domu, aby powrócić do mnie nazajutrz z ojcem.
- No, ma ci się na życie, chłopie – powiedział do ojciec wsuwając mi pod pierzynę czekoladę – kiedy byłem tu ostatnio, nie wyglądałeś najlepiej. Musisz po męsku wytrzymać ten tydzień.
Widać było zadowolenie w jego oczach.
W ten sposób dowiedziałem się przypadkiem, że w czasie, kiedy przeprawiałem się przez odrę, ojciec odwiedził mnie, lecz wtedy nie byłem tego świadomy.
Nareszcie dokonano istotnych zmian w moim przemieszkiwaniu na drugim piętrze narożnej kamienicy, mającej swoje okna-oczy zwrócone na zachód i południe. Zająłem teraz mniejsze łóżko, usytuowane tuż pod oknem (z bezwzględnym zakazem otwierania lufcika), natomiast babcia z dziadkiem odzyskali swoje małżeńskie łoże. W międzyczasie babcia zrobiła porządne pranie, a ja pamiętam, że od tego momentu choroba oddawała mi zmysły węchu i smaku. Czułem intensywny, gorący swąd mydlin, buchające opary z kotła, w którym gotowała się pościel, poznawałem zapach wody kolońskiej, którą opryskiwał sobie twarz dziadek po ogoleniu zarostu brzytwą, wchłaniałem nozdrzami pachnącą lawendą parę powstałą podczas prasowania bielizny. Przede wszystkim jednak budził mnie do życia aromat piaskowej babki obsypanej pudrowym cukrem i kwaśna, soczysta woń zakupionych przez babcię lub przywiezionych ze wsi papierówek oraz pożądliwy zapach malinowego soku.
Zapachy, także ten poranny składający się z intensywnej woni świeżego chleba, masła i mleka, pobudzały wrażenia smakowe i wręcz przymuszały mnie do jedzenia, które przestało być skutkiem głodu a stawało się przemożną chęcią zrobienia sobie hedonistycznej przyjemności korzystania z najcudowniejszych smaków świata.
Mój małoletni organizm wiedział, jak sobie poradzić z okruchami pozostałymi po chorobie, jak zniweczyć choćby najmniejszą próbę jej nawrotu, jak upokorzyć wspomnienie o niej.
Nabierałem apetytu na życie. Posilony, bez oznak wcześniejszych dolegliwości, pozwalałem sobie na coraz częstsze wydobywanie się z pościeli, na pomoc babci w jej przygotowaniu obiadu, na grę w warcaby z dziadkiem, na czytanie książki pozostawionej przez mamę i oczywiście na obserwacje tego, co można było zobaczyć z okna wychodzącego na ulicę; a był to widok wielce zaspokajający dziecięca wyobraźnię.
Okno pokoju, w którym przebywałem, jako się rzekło, wychodziło na ulicę, tę główną, bezsprzecznie najdłuższą i, wydawało się, nie mającą końca, bezkresną, wyłożoną granitowymi kamieniami (dopóki nie zalano ich asfaltem), ulicę szykowną, wokół której organizowało się życie miasta. Poza nią, z nielicznymi wyjątkami, jakimi były nieporównywalnie krótsze kikuty przecznic, istniało przez wiele lat przedmieście, przechodzące łagodnie w wiejskie ostępy. Naprzeciwko kamienicy dziadków rozpościerała się ogromna fabryka, żywicielka mieszkańców miasteczka, elektromechaniczny kompleks hal, w których szumiały obrabiarki, zgrzytały suwnice, terkotały aparaty spawalnicze, gdzie panował w dni robocze poświęcony ruch fabrycznych i przyjezdnych pojazdów, wózków i kolejowych wagonów, gdzie hałaśliwie skowycząca syrena wyznaczała początek i koniec dnia pracy, i wtedy przez okno usytuowane nad łóżkiem mogłem obserwować, jak przez portiernię głównej bramy zakładu pielgrzymowały niezliczone rzesze pracowników, aby już przy ulicy rozdzielić się na dwie równomiernie rozłożone i podobnie liczne grupy ludzi: tych zmierzających na północ, do starszej części miasteczka i tych obierających kierunek południowy. Jakże miłym dla oka był ten tłum przekraczający progi stróżówki, każdego dnia ponawiający swą odwieczną, celową czynność przemieszczania się tam i z powrotem w dobowym i tygodniowym rytmie, przywodzącym na myśl powtarzalną nieuchronność pór roku.
(…) 

3 komentarze:

  1. Dobrze mieć kogoś, kto w malignie położy rękę na rozgorączkowane czoło. Dobrze jest zapamiętać smaki życia dzieciństwa, które przecież nie zawsze jest szczęśliwe i beztroskie. Wybiórcza pamięć wyłuska zawsze takie chwile, kiedy warto zatrzymać w kadrze dla potomnych i dla siebie te iskierki z przeszłości. Czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. a ja jestem pod wrażeniem komentarza, w którym wszystko się zgadza... będzie jeszcze jeden fragment, a cały tekst jeszcze nie skończony, wielowątkowy, stanowczo zbyt obszerny jak na kubaturę kawiarenki.... ale może da się coś z tym zrobić w innej formie... pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Podzielić na części, czekamy na więcej.Słonecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń