ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

20 maja 2015

PROWINCJA - fragment: ROKOKO SKARŁOWACIAŁE

- A ty, chłopaczku, co tutaj robisz?
- Podanie przyniosłem.
Strzępy rozmowy toczyły się na schodach licealnego budynku.
- A ktoś ty? Jak się nazywasz?
Odpowiedziałem.
- A mama jak się nazywa z domu?
- Kaczmarkowska.
- A, to dobrze. Już ja się tobą zaopiekuję. Harcerz?
Zastanowiłem się. Na koniec języka przypełzło kłamstwo, lecz z niego nie skorzystałem, słysząc jak ktoś z góry przywołuje mojego rozmówcę, tytułując go mianem „profesor”. Przemknęło mi przez myśl, że w obecności profesora nie wypada kłamać.
- Nie jestem harcerzem – odpowiedziałem.
- To źle, chłopcze, to źle, ale my cię tutaj do harcerstwa przysposobimy. Nie będziesz wyglądał jak to rokoko skarłowaciałe.
Tak, to był mój protektor, jeden z tych belfrów, który nauczał jeszcze moja matkę, zapalczywy geograf, korpulentny, niewysoki, zawsze starannie ogolony, z przyjaznym wzrokiem i, jak się później okazało, udawaną złością na twarzy wyrażającą się w jej mimice, grze całego ciała i energicznych gestach, bo pan profesor Popielawski był wielkim afirmantem młodzieży, a w szkole, poza zwykłymi obowiązkami, jakie wykonywał, przyuczał niesforną, a czasami też zalęknioną uczniowską gawiedź do bycia społecznie aktywnym i użytecznym.
Zaraz też po powrocie do domu opowiedziałem matce o tym spotkaniu. Ucieszyło ją, że Popielawski jeszcze ja pamięta i obiecał pomóc w zajęciu się mną, nieokrzesanym prowincjuszem, który odbył nauki w zaściankowej wiejskiej, elementarnej szkole, której gdzie tam było do podstawowych uczelni miasteczka stojącego wszakże w tej prowincjonalnej skali o schodek wyżej.
Protekcja, o której wcześniej była mowa, nie dotyczyła czysto edukacyjnej strony moich starań o podtrzymanie rodzinnych tradycji w przedmiocie nabycia średniego wykształcenia. Moje podstawowe świadectwo, aczkolwiek nie bez matematyczno-chemicznych rys w ocenach, przedstawiało się zgoła sympatycznie, co w końcu poskutkowało przyjęciem mnie do klasy B (A zarezerwowana była dla zaciętych, zagorzałych matematyków). A klas było cztery, co w sumie dawało wcale pokaźną studwudziestoosobową gromadkę nieopierzonych pierwszo-roczniaków.
Protekcja, że jeszcze raz powrócę do tego wieloznacznie brzmiącego słowa, miała zadanie oswoić mnie z przebywaniem w nowym, nieznanym mi otoczeniu, zważywszy na przekonanie moich bliskich i mnie samego, że jestem jednostką cokolwiek skrytą i nieśmiałą.
I takim pozostałem przez spory szmat czasu, i żadna protekcja nie była w stanie mnie zmienić. A jakże, zmieniałem się, oswajałem, dopasowywałem się do rówieśników i wpływ na to miała atmosfera serdeczności, jaka rozpanoszyła się po słynnym prowincjonalnym liceum, która, co ciekawe, obejmowała również, a może przede wszystkim profesorskie grono. Cóż z tego, że matematyk, gdy pojawiał się w klasie w ciemnym garniturze chętniej przepytywał, zapominając o tym, że w skali ocen istnieją czwórki i piątki; cóż z tego, że profesorka z biologii wymagała znajomości materiału, nad którym studenckie oczy pogrążyłyby się w łzach rozpaczy; cóż z tego, że pedantyczny fizyk nie dość, że pilnował absolutnej zgodności naszych wypowiedzi z formułami, którymi okraszał własny wykład, to jeszcze ingerował w każdy przecinek naszych notatkach, a nadto wymagał kaligraficznego odtwarzania definicji i wzorów. Stopniowo dostosowywałem się wraz z innymi do specyficznych wymagań profesorów, bo też innego nie było wyjścia, a prawdę mówiąc nie było czasu na młodzieńczy bunt.
Dzięki Popielawskiemu stałem się, nie bez oporów, harcerzem, przy czym moja społeczna służba ograniczała się do reprezentowania mundurkiem szkoły podczas świąt państwowych, pełnienia warty przy grobach żołnierskich i udziale w nielicznych niestety majówkach, tudzież innych wyjazdach na łono natury. Skaperowany natomiast zostałem przez panią profesor od polskiego na polonistyczne kółko, gdzie między innymi zajmowałem się recytowaniem wierszy oraz wciskano mi do głowy sentencje łacińskie, a mój wychowawca, muzyk z powołania, daremnie namawiał mnie do gimnastyki ciała w szkolnym zespole pieśni i tańca; daremnie, bo przecież ja miałem tenis, uprawiany na trawiastym podwórku rodzimego Wimbledonu i nawet nieźle mi wychodził forhend.
- Chłopaczku, jesteś harcerzem, czy nie? – odezwał się razu pewnego Popielawski.
- Pewnie, że jestem, panie profesorze.
- No to ci powiem, że przez ten tydzień chcę cię widzieć po lekcjach. Wiesz, że budujemy stołówkę.
- Wiem, panie profesorze, ale ja dojeżdżam…
- I co, będziesz gnił w domu, jak jakie rokoko skarłowaciałe, kiedy ważne rzeczy dzieją się w naszej szkole? Załatwię, że przez ten tydzień nie będą cię pytać… no co, zgadzasz się. Wiesz, chłopaczku, że stołówka w szkole to bardzo ważna rzecz. Sam przyjdziesz na obiadek, bo co, mama z tata w pracy, nie jest tak?
Przyznałem mu rację i jeszcze tego samego dnia robiłem za juczne zwierzę rozładowując przyczepę cegieł i rozrabiając cementową zaprawę.
Obiadów na stołówce nie jadłem, ale drugie śniadanie jak najbardziej. Gorące mleko i dwie bułki z masłem i dżemem przypomniały mi szczenięce lata.
Popielawski miał czasami dyżur na stołówce i z jakąś trudną do zrozumienia i opisania pasją przechodził pomiędzy stolikami, kiwał głową i uśmiechał się do uczniaków rozbrajająco.
- A pan, profesorze, dlaczego nie je? Mleko jest świetne, a niektórzy wsypują w nie kakao albo kawę – zapytałem kiedyś.
- Chłopaczku, ja mam swoje lata i nie mogę pić mleka. Trzustka i wątroba odmawiają posłuszeństwa – odpowiedział wzruszając ramionami – ale ty pij, pij jak najwięcej mleka, to zdrowie. Nie będziesz wyglądał jak to rokoko skarłowaciałe. 

4 komentarze:

  1. No i dzięki profesorowi Popielawskiemu nie wyglądasz jak jakieś rokoko skarłowaciałe.
    Piękne wspomnienia.
    A ja swojej polonistce też zawdzięczam wiele...
    Serdeczności:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę powiedziawszy, nie tylko profesorowi Popielawskiemu (nazwisko nieco zmienione) wiele zawdzięczam... a to już kwestia dyskusji, czy te wartości, jakich nabyłem, mają dzisiaj jakiekolwiek znaczenie. Pozdrawiam

      Usuń
  2. Mój nauczyciel geografii w niedzielę chodził z nami po okolicy i pokazywał skały, a ile sama miałam"kamiennych skarbów" na półce. Z biologiem hodowaliśmy"robactwo" od patyczaków po żółwie i roślinki, którymi należało się opiekować. Rozróżnialiśmy wiązy, graby, osiki, jesiony, robiliśmy własnoręcznie zielniki. Z polonistą (po przygotowaniu, bo wcześniej zapoznawaliśmy się z ariami) chodziliśmy do opery, operetki. Na chemii - doświadczenia. Obecnie ze smutkiem stwierdzam, że młodzież ma znać szczegółową terię, a rozpoznawać drzew, roślin w praktyce nie potrafi. O operach taktownie przemilczę. Nauczyciele zestresowani ogromem niepotrzebnego balastu, nie mają czasu, by uczeń nie karlał. Przesyłam pozdrowienia i serdeczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, święte słowa... dzisiaj ceni się u nauczyciela przygotowanie ucznia pod konkretny schemat egzaminu zewnętrznego, a kultura, sztuka ... lepiej nie mówić... pozdrawiam

      Usuń