CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

23 maja 2015

ŻULIK (fragment)

Żulik stanowczo za dużo pije. Mało powiedziane – alkohol stratował mu życie, przejechał się jak walcem po jego talentach, bystrości i inteligencji. Żulik od lat żyje z dnia na dzień, można powiedzieć: egzystuje bez sensu, trawi czas, którego coraz mniej zostało. Pozostała mu ta fascynująca gościnność, swego rodzaju spontaniczna chęć dzielenia się tym, co ma, a że posiada niewiele, więc tylko i aż swoje serce dzieli na czworo i rozdaje.
Tak jakby przewidział: zakupił dwie zgrzewki najtańszego piwa, dwa kilogramy najtańszej kiełbasy, ogórki kwaszone, prosto z beczki (sam wybierał) i cebulę. Włączył telewizor i rozsiadł się w fotelu, wystrzelił pierwszym puszkowym piwem – łyk na ochłodę, potem drugi, aby nie drżały dłonie. Przegryzł ogórkiem. Dołączył do tego pętko przygrzanej na patelni kiełbasy  z cebulką – żyć nie umierać.
Nie bez trudu odnalazłem miejsce, w którym Żulik tak nędznie przepędza swój czas. Same z tego facecje. Od krańcówki autobusowej droga daleka przez zdziczałe pola i nie mniej skotłowany las. Docieram w końcu do tej przygranicznej wioski oddalonej, i słusznie, od głównego szlaku komunikacji, bo jest to wioska zapyziała, w której pozostali przede wszystkim ci, którzy nie mają ochoty, sił ani zdrowia wynieść się stąd byle gdzie, aby pozwolić ruinom skonać, aby to, co ruiną jeszcze nie jest, doprowadzić samoistnie na skraj rozpaczy. I pomyśleć, że tam dożywa w samotności swoich dni on – światowiec, elegant, dusza towarzystwa, złota rączka, kombinator nad kombinatory, rozpustnik nie byle jaki, rzucający niegdyś nieodparty urok na kobiety. Dzisiaj to pospolity pijaczek żyjący z dorywczej pracy: jakaś glazura, tynki, malowanie, hydraulika – ma do tego smykałkę i do pierwszej butelki piwa, do pierwszej szklanki wódki potrafi ze zmysłem dokonywać cudów. Otrzymane wynagrodzenie zamienia na szalony płyn, papierosy i byle jakie żarcie; w miarę starzenia się jego potrzeby się kurczą. A przecież pod zapadłą już piersią telepie w nim jeszcze serce niesprzedajne; a przecież pół świata uchyliłby temu, kto w potrzebie do drzwi jego zakołacze.
Tak i ja błądzę po rumowisku, wśród rozsypujących się chałup, po drodze z wyżartym przez czas asfaltem; napotykam suchutkie starowinki i zmurszałych wiekiem starców, gromadę dzieciaków i tych, co przy jedynym w wiosce sklepie żłopią specjalnie dla nich produkowane sikacze. Pytam o Żulika. A jakże, każdy zna, każdy wie, że Żulik tuż przy granicy zdobył dla siebie ostatni domek, taką ruinę z cegieł, przez lata szabrowaną, ale odnowił pięknie, najpierw dla kobiety, a gdy ta puściła go kantem (słusznie, bo przepijał, co zarobił), sam pozostał jak ten straceniec. Dziś rzadko do wsi zagląda, tyle że do sklepu zachodzi, sprawunki robi i wraca do swojej pustelni, a jak pieniędzy zabraknie, do miasta piechotą zasuwa i, co ciekawe, zawsze jaką robotę znajdzie.
Tak mówili.
Gdzie ciebie na koniec świata poniosło? Gdzie?
Poznałem ten dom – mizernie niewielki, lecz odnowiony, otynkowany; nawet okna z plastyku, jak nowe. Kołaczę więc, pukam, naciskam na klamkę. Słyszę kroki, zamaszyste przesuwanie stóp ubranych w pantofle. Potem: - Ki diabeł? Wreszcie przekręcił klucz w zamku.
Stajemy twarzą w twarz.
- Ćma? Niech mnie kule biją. To ty?
Jak boga kocham, że dosłownie pozwoliłem sobie wpaść w jego ramiona. Tak mnie ścisnął. Tak ścisnął, aż plecak zwalił się na próg.
- Bracie!!! – rewanżuję się powitaniem – przyjmiesz mnie na dzień, dwa?
- Zostań i na rok cały.
Obejmujemy się, ściskamy. Wprowadza mnie do środka i przymusza do zajęcia miejsca w fotelu tuż obok swojego. Nie czekając podaje mi piwo; coś tam wykrzykuje, co pewnie jest toastem, bo stuka się ze mną. Całujemy się, a głowę podłożyłbym pod topór, że jego oczy szklą się słonymi kroplami łez, a kiedy mężczyzna zaczyna płakać, ech, wiecie jak to jest.
Żulik i Ćma, bracia po siostrzanych matkach. Ileśmy się nie widzieli? Pewnie na dziadka pogrzebie, a wcześniej na jego weselu, gdy jeszcze próbował żyć inaczej, ale szczęście go opuściło. Prawda, sam też nie pomógł szczęściu, ale prawda jest też taka, że po tym krótkim małżeńskim błogostanie zaczął pić; zaczął pić, bo kobieta, którą kochał nagle zmieniła zdanie, nagle uległa presji dobrego domu, z jakiego pochodziła. Wyrzuciła go precz, nie pozwalając nacieszyć się ojcostwem, nienawidziła go nawet wtedy, gdy przychodził pod jej dom z płaczem, z wołaniem, z pragnieniem rozmowy, bo przecież wciąż ją kochał, lecz szlag trafił tę miłość i topił o niej pamięć w alkoholu, a ten o mało co nie doprowadził go zadania sobie śmierci. Minęło. Uciekło. Chroń nas, Boże, od takich doświadczeń.
Ale teraz jesteśmy razem i nie ma sensu złorzeczyć losowi. Już lepiej odzyskać dawno utracone dni, którym daleko było do dzisiejszych niepowodzeń, jakie obu nas spotkały, drwiąc sobie z naszych szlachetnych planów.
Tymczasem rozglądam się po jego mieszkaniu i czerpię z tego radość, widząc, jak wiele włożył w nie pracy, jak dopracował każdy szczegół, aby z rozwalonego domku uczynić wygodne mieszkanko.
- Tak sobie myślę, Ćma… dobrze, ze przyjechałeś, bo może ostatni raz już się widzimy – zebrało mu się na nostalgię.
- Żulik, dopominam się, abyś tak nie mówił. Jestem o cały miesiąc starszy od ciebie, a więc, skoro ty zbierasz się na pożegnanie, to i ja powinienem godzić się ze światem.
- Twoje życie jest szlachetniejsze – mówi nagle, a po mnie jak po zmokłej kurze spływa złość.
- Mylisz się bracie. I mnie dopadło to zniechęcenie. Próbuję się tylko trzymać w garści i tobie to radzę.
- Jeśli nie ma dla kogo żyć, to po co się męczyć. Ćma, przecież ja wiem, że alkohol zmarnował mi życie, że ja już bez niego nie mogę… nie mogę się oszukiwać, zwłaszcza przed tobą nie mogę skrywać tego, co przed innymi staram się kamuflować. Ale przed tobą nie chcę.
- Próbowałeś się leczyć? – pytam naiwnie, wiedząc, co mi odpowie i jak mogłem przypuszczać odpowiada, że nie ma sensu się leczyć dla samego leczenia, dla samego siebie.
- Słuchaj, Ćma, ja wiele nie potrzebuję. Jest okazja – zarabiam; zarobię – idę w tango, teraz już sam ze sobą piję, mniej niż dawniej, bo serce odradza, po prostu w pewnym momencie stwierdzam, że mam dość, że nie mogę wypić tyle co dawniej. Potem wszystko wraca do normy.
Przypomniałem sobie, co mówili mi we wsi przed sklepem. Wszystko się zgadza; nie trzeba wielkiej filozofii na to, aby wytłumaczyć, co Żulika dręczy i dlaczego.
- Żulik, a ty przecież wiesz, że gdybyśmy się tak wzięli obaj do roboty, wzięli, jak to się mówi, w garść, to dokonalibyśmy wiele. Wiesz o tym?
- Wiem, Ćma, ale postaw na mnie kreskę. Nie mam na nic ochoty.
- Nie masz?
- Powiem ci tak: gdyby się nawet tak stało, gdyby się polepszyło i przestałbym żłopać wódę, może wtedy chodziłbym na dziwki, bo ja wiem, zacząłbym z hazardem, karty, no rozumiesz…
- Nie bracie, nie pozwoliłbym ci na to. Odwalamy kawał dobrej roboty i jedziemy na wycieczkę, albo kopiemy ogródek, stawiamy ule, szklarnię, bo ja wiem co jeszcze. Pamiętasz, ile było w tobie energii? Jak zawsze pchałeś mnie do zajęcia się czymś ciekawym? Inspirowałeś mnie.
- Może masz rację, ale ja już dałem sobie luz. Wiesz, ja już nawet nie wspominam dawnych czasów.
- A ja wspominam i cholera mnie bierze, jak mogłeś w tak łatwy sposób zmarnować sobie życie.
- A czy opuściła cię kiedyś kobieta którą kochałeś i dałbyś się za nią pokrajać na kawałki? A czy masz córkę, która widząc ciebie przechodzi na drugą stronę ulicy? Ćma, co ty możesz wiedzieć? 
(...)
(19.04.2015 we Włoszech)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz