1.
Ojciec miał tego dnia wyjechać za granicę pociągiem; kierunek - Węgry. Wzbraniał się przed tym, co go czeka. Prawdopodobnie chodziło o to, że ojciec nie był przyzwyczajony do odbywania dalekich podróży w samotności. Owszem, kiedy został oddelegowany na trzy miesiące w związku z budową nowego zakładu, nie stwarzał problemów, głównie dlatego, że ów wyjazd związany był z wykonywaniem służbowych obowiązków, a ojciec był obowiązkowy. Co innego turystyczne wojaże. Gdyby jeszcze pozwolono mu wziąć z sobą wędkę, poszedłby nad Dunaj i połowiłby ryby, ale o możliwości zabrania z sobą wędkarskiego ekwipunku nie było mowy.
- Jak ja się tam dogadam w tym ich języku? - narzekał nad spakowaną walizką.
- O to nie musisz się przejmować - gasiła go matka. - Przecież prawie nikt nie zna węgierskiego.
Wyjazdu oczywiście nie można było odwołać i w związku z tym ojciec był poddenerwowany, a ja szczerze zazdrościłem mu tej podróży i napomknąłem mu coś w tym rodzaju, że powinien być dumny, że wyjeżdża, że zobaczy trochę świata. Faktycznie przyznawał mi rację, ale dla niego i tak oprócz pracy liczyła się woda i las. I w tej wodzie właśnie...
Tuż pod wielkim ceglanym murem odgradzającym od północy teren cukrowni od reszty świata spoczywał w milczeniu rozległy staw z poprodukcyjną wodą, nie nadającą się do picia przez zwierzęta; tu nawet ptaki rzadko zaglądały - miały przecież do wyboru inne stawy, zarybione, chętnie odwiedzane przez szukających ochłody letników i popołudniowych plażowiczów. Nieprzychylny naturze ludzkiej i zwierzęcej staw otoczony był krzewem rozmaitym, tak gęstym i kującym, że rzadko kto zapuszczał się w te strony próbując choćby obejść ten całkiem sporych rozmiarów owalny zbiornik wodny. I tam właśnie, blisko pionowej ściany cegieł w ciemnej, mało przezroczystej stojącej toni wody pływał nikomu niepotrzebny pień zwalonego drzewa, pień, który okazał się topielcem. Przyglądałem się mu z daleka z mostku, skąd widać było najlepiej, jak nabrzmiałe ciało człowieka przypominające kłodę drzewa tkwi nieruchomo jak zakotwiczone o trzy metry od brzegu. Ojciec właśnie odjeżdżał, szedł przez ten mostek z walizką u boku i pierwszy dojrzał trupa.
- Musiał spaść z wysoka, może coś wynosił z zakładu i pośliznęła mu się noga - tłumaczył i pewnie gdyby nie wyjazd za granicę, zostałby w tym miejscu aż do przyjazdu milicji i pogotowia. Znał wielu ludzi pracujących w zakładzie i ciekaw był, kim jest ten nieszczęśnik.
Kiedy odprowadziłem ojca do autokaru, którym miał przejechać na dworzec wojewódzkiego miasta, gdzie było miejsce zbiórki, kiedy pożegnałem się z nim, wróciłem czym prędzej w to miejsce, skąd można było zobaczyć topielca. Tymczasem jego ciało było już wydobyte z mętnej wody stawu i jacyś ludzie w białych kitlach radzili coś nad trupem, robili zdjęcia, a jeden z milicjantów sporządzał notatki. Nie ustalono, co wtedy się stało i kim była ofiara.
- Dlaczego pan o to pyta? Dobiegam już osiemdziesiątki i nie pamiętam tamtego wypadku.
Stary człowiek sprawnie formułuje myśli, od czasu do czasu robi przerwę, przypala ponownie gasnącego w jego ustach papierosa. Dziwię się, że pomimo swoich lat nie przestał palić i nawet nie zakaszle przy zaciąganiu się dymem. Ale jego twarz obfitująca w zmarszczki jest błękitno-szara jak ten papierosowy dym.
- A zatem był to wypadek? Wykluczyliście państwo śmierć samobójczą czy ingerencję osób trzecich?
- Wypowiada się pan jak reporter pisujący do gazet w dziale kryminalnym, a ja doprawdy niczego nie pamiętam.
- Zupełnie niczego?
- No, może poza tym, że się utopił.
- To logiczne. Wyłowiliście go przecież z wody.
- To jakiś pana krewny? Niewiele miał pan wtedy lat.
- To nikt z mojej rodziny. Mogłem mieć wtedy nie więcej niż dziesięć lat.
- Więc o co chodzi? Dlaczego nachodzi pan mnie po tylu latach i pyta o sprawy, których nie mogę już pamiętać?
- To był dzień - tłumaczę mu - kiedy mój ojciec po raz pierwszy i ostatni wyjechał za granicę.
Przeglądam stare fotografie. Niewiele ich mam. Większość z nich robiona aparatami znajomych moich rodziców. Patrzę na zdjęcie, na którym ojciec spotkał się z kolegami z pracy przy małym budyneczku przepompowni. Zdjęty jest z tyłu. Przykucnięty. Prawa noga na schodku powyżej, przykurczona. Prawe ramię wspiera się łokciem o kolano prawej, tej na podwyższeniu, nogi. W dwóch palcach prawej dłoni tlący się papieros. Głowa ojca lekko odwrócona, tak jakby przeczuwał, że robione jest mu zdjęcie z ukrycia. Przypominam sobie, że ojciec miał wtedy na sobie jasny, wełniany sweterek. Zakładał go tylko od święta, więc musiał to być dzień wolny od pracy... tylko dlaczego ci ludzie, których niewyraźne sylwetki stanowią odległe tło tego zdjęcia w wolny dzień otworzyli tę przepompownię? Może to z powodu awarii, która nie wie, co to święto? Może.
Co więcej, przypominam sobie, że ojciec rozmawiał z pracownikami o mnie. Zdaje się, że mnie zachwalał, a ja w takich razach zmykałem gdzie popadnie, bo nie chciałem słuchać tych przesadnych pochwał; krępowały mnie i ojciec próżno mnie przywoływał, abym powiedział coś o sobie, o swoich wynikach w nauce.
Odkładam to zdjęcie, które zrobione było z miejsca odległego nie więcej niż pięćdziesiąt kroków od tamtego pływającego w nieczystej wodzie topielca.
Dzwoni brat i jak zwykle rozmawiamy sobie o zamierzchłych czasach.
On:
- Czy pamiętasz?
Ja:
- Pewnie, że pamiętam.
Po czym rozmawiamy o tym, cośmy zapamiętali i następuje wymiana kostek pamięci.
Czy to przypadek, że napomknąłem o tym zdjęciu? Nie sądzę. Kilka jeszcze takich moich uwag o zdjęciach i na zakończenie taka moja refleksja:
- Wiesz, czego żałuję? Że nie robiliśmy sobie wtedy zdjęć, że nie mieliśmy wtedy aparatu.
Brat zaskakuje mnie cienką, trafną i sentymentalną ripostą:
- Nie szkodzi. Ja mam wszystkie te obrazy tu, w mojej pamięci.
Jestem przekonany, że gdyby nie była to rozmowa telefoniczna, ujrzałbym jego prawą dłoń przyciskającą serce.
(...)
[28.05.2021, Toruń]
Szkoda że często wspomnienia zalegają w sercu kamieniem.....
OdpowiedzUsuńTo musi mieć pojemną pamięć, ja nawet nie wszystko zatrzymane na zdjęciach już pamiętam ...
OdpowiedzUsuń