ROZDZIAŁ 40. KSIĄDZ
(w którym żegnamy matkę księdza Kąckiego)
Pani Janeczka Szydełkowa miała w zwyczaju - co niektórzy traktują to jako ujmę - towarzyszyć zmarłym w ich ostatniej w ich ostatniej drodze przez niezgłębione morze ostateczności, wlokąc się w szpalerze żałobników podążających za czarną karetą smutku i żałości.
Pani Szydełkowa wielu już ludzi odprawiła w ten sposób, a byli wśród nich ci, który doskonale znała i pamiętała, choć zdarzali się i tacy, o istnieniu których państwo Szydełkowie niewiele powiedzieć mogli, a przecież miasteczko nie tak znów wielkie, aby zagubić się w jego rodzinnych i przyjacielskich konstelacjach.
Zachodząc do kawiarenki o południowej porze, w niedzielę, pani Janeczka przyniosła z sobą wieść smutną o tym, że w szpitalu miejskim zmarła właśnie zasłużona wiekiem pani Kącka. Pan doktor Koteńko dodałby bez wahania, że odeszła z tego świata z tej najokrutniejszej z chorób - starości, która pomieściła w sobie tych klika innych, pomniejszych, jakich dziewięćdziesięcioczteroletnia kobieta się doczekała.
- Obyśmy wszyscy tak pięknego wieku doczekali - skomentował kawiarennik Adam, przysłuchujący się rozmowie.
Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć, że po śmierci męża pani Kącka mieszkała przez lat dwadzieścia z odkładem sama. Żyła sobie cichutko w malutkiej kamieniczce, jakieś sto metrów od rynku, skromnie, lecz z wygodami urządzonej jeszcze przez męża, co cenionym w miasteczku był tapicerem.
Mieli ci państwo syna jedynego, Stanisława, co w naukach przodował i rodzice widzieli go już inżynierem albo prawnikiem lub panem profesorem. Ten jednak zaraz po maturze pokrzyżował rodziców plany i wstąpił do seminarium; tam na księdza się wykształciwszy, tyleż Kąccy mieli z niego pożytku, ile ciepłych słów w listach do nich pisywał on sam lub, co ciekawe, parafianie, którzy swą wdzięczność za posługę pasterską syna nie wiedzieć czemu, do jego rodzinnego słali domu.
Wieść gminna i powiatowa niosła, że ksiądz Stanisław pierwszorzędnym był kapłanem, ludzkim, nie nazbyt surowym, więcej od siebie wymagającym niż od innych i gospodarnym, a Kąccy skrywany w sercach żal gromadzili za to, że w rodzinnym miasteczku miejsca przed ołtarzem dla ich syna nie było… a jaki to byłby zaszczyt dla nich…
Jeśli kogoś zadziwiają te słowa głaszczące pamięć o księdzu Stanisławie, niech wspomni sobie własnego lekarza, do którego o każdej porze można było wpadać z prośba o poradę, nauczyciela, który nie dość, że nauczał, to ojcem i matką potrafił być, gdy trzeba; sąsiada, co to z pomocą bez zbędnych ceregieli przychodził, urzędnika, który ciskał w kąt papierzyska, aby pochylić się nad problemem, z jakim do niego się zwrócono, krawcowa, która z podłego materiału uszyła kostium na miarę książęcą, sklepikarza czy kioskarza, którzy zawsze znajdowali czas na kojącą duszę i leczącą podły nastrój rozmowę.
Do grona takich właśnie ludzi należał ksiądz Stanisław.
A w doczesnym żywocie tak niepięknie się składa, że ludzie pokroju księdza Stanisława nie dorabiają się majątku ani zaszczytów, prócz tego jednego, któremu na imię ludzka pamięć.
Ksiądz Kącki w swoim domu rodzinnym nieczęstym był gościem; ot, przyjeżdżał na imieniny lub urodziny rodziców, rzadziej na święta. Tułał się z godnością po odległych parafiach i w jednej z nich doczekał emerytury. Oczekiwał zatem nowej roli, jaką mu przypisano - księdza rezydenta. Mógł być rzucony na dowolną parafię, gdzie służyłby na miarę możliwości pomocą proboszczowi, lecz przystano na jego prośbę, aby ostatnie lata swego życia mógł spędzić w miasteczku, skąd pochodził, nie musząc jeść chleba na plebanii, bo przecież rodziców dom stoi jeszcze; w nim matka-staruszka z wielką chęcią i miłością syna-księdza przygarnie.
Tak i też zjechał którejś sierpniowej soboty do miasteczka z dwoma walizkami osobistego majątku i z… fotelem, który mu towarzyszył, gdy parafie zmieniał.
Mateczka Bogu za tę łaskę dziękowała, nie mogąc w to uwierzyć, że jej syn - kapłan do rodzinnego gniazda jak te ptaki, co na zimę kraj opuszczają, wrócił i ze już zostanie.
Niedługo pani Kącka cieszyła się synem. Srebrna starość, choć ozłocona powrotem syna, nie mogła trwać wiecznie. Staruszka coraz to na zdrowiu podupadała i w końcu nawet pan doktor Koteńko, choć częstym był u państwa Kąckich gościem, nastarczyć z pomocą nie potrafił. W końcu skończyło się na szpitalu. Sam pan doktor zawezwał pogotowie, wiedząc, że nie jest w stanie zapobiec nieuniknionemu losowi.
Po dwu tygodniach pobytu w szpitalu, z synem, księdzem Stanisławem przy boku, pani Kącka udała się w najdłuższa podróż swego życia, a jej syn jedyny sam na włościach swych rodzinnych pozostał.
Z tą nowiną o śmierci pani Kąckiej przybywszy do kawiarenki, pani mecenasowa przydała smutku przyjaciołom, zwłaszcza doktorowi, u którego zmarła od lat się leczyła, a pan Koteńko, choć przecież śmiercią swojej podopiecznej zaskoczony nie był, to absolutnie nie był też na nią gotowy.
Któż bowiem może śmiało powiedzieć, że na przyjęcie śmierci jest gotów?
Całkiem sporo ludzi pomimo zimna pożegnało panią Kącką swoją obecnością na pogrzebie. Ciekawe, że zjawiły się na nim osoby z różnych parafii, gdzie ksiądz Stanisław opiekę duszpasterską sprawował. Jakże ksiądz Stanisław wdzięczny był tej obecności. Poczuł też w sobie jakiś impuls do działania nowy, jakiś zew niezwykły, jakąś wielką siłę, którą chciałby jeszcze za swego życia spożytkować dla ludzi, aby tam, w niebiesiech, jego matka mogła po raz kolejny patrzeć z dumą na owoc jej dawnej i nigdy nie przebrzmiałej miłości, co nie poddaje się światu, nie zadręcza po jej stracie, nie gryzie samotnością, lecz pragnie jeszcze dobre uczynki rozdawać.
Jakoś tak się stało, że w tydzień po pogrzebie matki ksiądz Stanisław po raz pierwszy pojawił się w kawiarence, podążając śladem doktora Koteńki, który go tutaj zaprosił na… kieliszek koniaku.
[pisano w styczniu, Zweibrucken w Niemczech]
[19.03.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz