ŻYCIE SZCZĘŚLIWE
I.
― Pani Marianno, co też oni robią, co robią?!
Aż przysiadł, zdenerwowany, spojrzał na węglową kuchnię, na której równomierną strużkę pary wypuszczał dziobek czajnika. Woda wrzała powoli i jednostajnie.
― Cóż takiego się stało, panie Bolesławie? ― Herbatki zrobię.
Marianna zwykle zachowywała spokój, nawet w takich sytuacjach, które nie wróżyły najlepiej. Dzięki tej postawie pan Bolesław, zakładowy maszynista, który zjawił się niespodziewanie w mieszkaniu Poleskich, uspokoił się i postanowił odłożyć na bok wiadomość, z jaką przybył do starszej pani.
Pani Marianna zakrzątała się wokół tej herbatki; ze starego, zabytkowego wręcz kredensu wyjęła dwie szklaneczki z podstawkami, postawiła je na stole przylegającym do styropianowej, pokrytej plastykową zewnętrzną warstwą działowej ścianki odgradzającej kuchnię od przedpokoju, a następnie robiąc trzy kroki w stronę kaflowej kuchni, pochwyciła z niej czajniczek z esencją herbacianą, przeszła do kuchennego stołu, wlała lśniącego, brązowego płynu do obu szklanek, po czym uczyniła to samo z wrzątkiem. Na stole, na którego jednym z rogów spoczywała całkiem pokaźnej wysokości sterta złożonych na pół codziennych gazet stała już cukiernica, więc wystarczyło, aby kobieta podała jeszcze z szuflady kredensu łyżeczki, co zresztą w mgnienia oku uczyniła.
Mężczyzna spojrzał na duży cyferblat budzika stojącego na lodówce.
― Dziękuję pani. Bym przyniósł z sobą drugie śniadanie... ― wyrzekł bezpośrednio po tym, jak odczytał godzinę ze wskazówek zegara.
W tym samym czasie pani Marianna zakrzątała się ponownie, teraz wyjmując z kredensu płaski talerz, z szuflady widelec, z chlebaka dwie kromki chleba, a z garnka stojącego na kuchni wydobyła przy pomocy dużej łyżki wazowej drobne kawałki kurczaka w białej, śmietankowej polewce.
― Panie Bolesławie, ja przecież wiem, że zawitał pan do mnie w czasie drugiego śniadania, więc jak mogłabym nie przywitać pana czymś smacznym do jedzenia. Proszę się częstować ― poprosiła stawiając pełen talerz przed maszynistą. ― Może więc najpierw się pan posili, a potem powie z czym do mnie przyszedł.
Pan Bolesław najwyraźniej przestał sprawiać wrażenie zaniepokojonego. Nawet resztka jego siwych lecz gęstych włosów, jakie pozostały w środkowych segmentach jego czaszki zatraciła wzburzenie i ułożyła się jakby nie dłonią po niej przejechał, a troskliwie przeciągnął po nich grzebieniem.
Maszynista Ząbik należał do przyjaciół domu, może nie zażyłych, do których Polescy zaliczali tych, których zapraszali na imieniny, ale mimo wszystko ilekroć pojawiał się w ich mieszkaniu, zawsze podejmowany był z uprzejmością, co być może wiązało się z tym, że będąc zawołanym wędkarzem, spotykał się często nad wodą z najstarszym z rodu Poleskich, mężem pani Marianny - Józefem i ich jedynym synem - Jędrzejem. Tam też mocząc kije, wdawali się w rozmaite rozmowy, którym towarzyszyła konsumpcja czystej żytniej wódeczki, przy spożywaniu której ziąb ciągnący od wody nie dawał się tak we znaki. Nie da się ukryć, że Bolesław Ząbik był też kolegą z pracy Jędrzeja Poleskiego, a że zakład, w którym pracowali nie był największy, to i nietrudno było o bliższe znajomości pomiędzy pracownikami. Pan Bolesław wiele ciepłych słów mówił w swym rodzinnym domu, a także w pracy o babci Poleskiej, która cieszyła się znakomitą reputacją w całym osiedlu. Znana była ze wszystkich stron jako kobieta uczciwa, prawdomówna, nadzwyczaj spokojna, nieznosząca plotek i wstrzemięźliwa w ocenianiu innych osób. Domu w którym mieszkała, nie opuszczała zbyt często, ot chodziła do ogrodu, aby zerwać jarzyny na obiad, rankiem karmiła kury, kaczki i indyczki, co drugi czwartek widywana była na placu targowym w pobliskim miasteczku, gdzie robiła konieczne zakupy i raz na tydzień w niedziele wyjeżdżała autobusem na poranną mszę do kościoła. Była świetną kucharką. Jej obiady były tyleż smaczne, co różnorodne, a z wypieków świątecznych była wręcz sławna w okolicy. Pan Ząbik, który spożywał właśnie jedno z najprzedniejszych jej dań - kurczaka w białej polewce z gotowaną marchewką i groszkiem, do którego zwykle podawała gotowane ziemniaki - te z kolei w chrzanowym, dla urozmaicenia smaku, sosie wielce był ukontentowany mogąc kosztować tych kulinarnych okazałości i w pewnej chwili niemal zapomniał, z czym przyszedł, a że informacja jaką zamierzał przekazać nie należała do najprzyjemniejszych, więc przypomniawszy sobie o tym, zwlekał z jej okazaniem, nie chcąc nią zakłócić jakże miłej atmosfery, jaką cieszył się goszcząc w domu Poleskich. Ale przecież musiał ją, tak czy inaczej, przekazać, więc kiedy zjadł potrawę i wlał w siebie kilka łyżeczek (miał w zwyczaju pić herbatę przy pomocy łyżeczki) herbaty, zdecydował się tę sprawę przedstawić
― Pani Marianno, zaplanowałem sobie z pomocnikiem na dzisiaj sprawdzenie trakcji naszych wąskotorowych szyn, które wychodzą poza zakład i ciągną się het, aż do pierwszej wioski za stawami i tym ogromnym polem kukurydzy należącym do naszego pegeeru. Idziemy zatem z Zenkiem na tę bocznicę, gdzie stoi zwykle ręczna drezyna... faktycznie, nie była zabezpieczona, a powinno się skuć ją łańcuchem ze słupkiem zderzakowym, ale nic... patrzymy, a tu drezyny nie ma, więc w te pędy z kolegą podzieliliśmy swą uwagę: on ku wiosce pobiegł, ja zaś podążyłem torowiskiem w przeciwnym kierunku - na błonia, koło parku i do rampy przy zakładzie. Tak i w dobrym kierunku się udałem, drogę skracając, gdyż akurat natknąłem się na dwóch malców wytrwale działających ramionami na tej drezynie. Jazdę sobie wymyślili! Ja za nimi krzyczę, aby stanęli. Zobaczyli mnie, przyhamowali, wyskakują w krzaki, drezyna bezwładnym puszczona biegiem wciąż się toczy. Dopaść ją musiałem, choć początkowo chciałem pogonić za tymi chłopcami. Pani Marianno, jednym z nich był ten pani wnusio, Andrzejek, poznałem go po tej granatowej bluzce z długim rękawem, widziałem już go tak ubranego... a czy ten drugi, to nie ten panicz znad morza, co to o nim pani syn opowiada, że przyjechał do was na całe lato?
Zmarkotniała pani Marianna. W istocie ani Andrzejka, ani tego drugiego, Tomcia, nie było ni w ogrodzie, ni w domu. Buszowali gdzieś po komórkach, podwórzu, może po parku w chowanego się bawili z chłopaczyskami z osiedla. Nigdzie ich nie było, a przyjść na drugie śniadanie powinni - jajecznicę im miała usmażyć i kakao do tego, ale przepadli, a ona przecież sił nie ma, by krzyczeć za nimi; szczególnie od czasu, kiedy ten Tomek przyjechał, skaranie boskie z nim. Czy mogła tego nie przewidzieć? Mogła, a jakże. Nie poddawała wątpliwości słów mężczyzny, lecz zwróciła się do niego z takim pytaniem:
― A czy aby zdrowi? Nic im się nie stało?
No i proszę, nawet w takiej chwili babcia Marianna nie ujawniła swoją postawą złości wobec wisusów. O zdrowie ich zapytała. Czy aby nic im się nie stało, gdy dosiedli tej piekielnej maszyny, bo przecież spaść z niej mogli, nogi mogli połamać albo zmiażdżyć. Nic z tych rzeczy. Pan Bolesław widząc taki obrót sprawy zapewnił, że i to jak zdrowi, gdyż pomykali w pobliskie krzaczyska, jakby niedźwiedź ich zaskoczył.
― Zdrowi, pani Marianno, ale mogło to się źle dla nich skończyć. O wypadek nietrudno. Dzieci to są, wyobraźni wielkiej nie mają.
― I bardzo pan dobrze zrobił, że przyszedł powiedzieć o tym. Trzeba będzie ojcu i matce dać znak, bo chociaż nie czuję do nich złości i donosić nie potrafię, to jednak w tym wypadku powiem, lecz najpierw sama to z nimi załatwię ― odparła pani Marianna pomyślawszy o tym, że dzieciaki wyczaiły wizytę maszynisty i teraz za węgłem się skrywszy, pilnują powrotu mężczyzny do pracy.
Pan Bolesław wcale nie był usatysfakcjonowany z tej swojej przykrej uszom kobiety opowieści, zmieszał się nawet, wstał szybko i odwrócił się na pięcie, pragnąc czym prędzej wydostać się z tego przyjaznego domu.
― A to niech pan jeszcze weźmie te dwie papierówki ― kobieta wcisnęła mu w prawicę dwa niewielkie jasnozielone jabłuszka. ― Wie pan, my w naszym ogrodzie mamy najwcześniejsze papierówki w całej całej okolicy ― powiedziała, gdy Bolesław dziękując za posiłek i te dwa jabłuszka, kłaniał się starszej pani na odchodne.
Marianna zajrzała teraz do piecyka, w którym ustawiła garnuszek z kakaem; stwierdziła, że wystarczająco gorące, więc przestawiła garnek na blat kuchni węglowej, ale w miejscu stosunkowo najchłodniejszym. ― Z jajecznicą jeszcze zdążę - pomyślała.
Jak z przegranego meczu, jak z bitwy, w której w kość dostali, jak obrzuceni kamieniami Tomek z Andrzejkiem z głowami opuszczonymi lecz i z natychmiastową chęcią poprawy, zadośćuczynienia, czy jak tam nazwać ten stan psychiczny w jakim się znaleźli, obaj marnotrawni wnukowie wrócili na domowe łono. Zaraz też, złego słowa od Marianny nie usłyszawszy, zaczęli gardłować:
― Może pani da wyrzucić śmieci ― ozwał się Tomek
― Babciu, przyniesiemy ci węgla... pewnie wody zabrakło ― zagrzmiał pokornie Andrzejek.
― A coście tacy skorzy do roboty ― Marianna spojrzała na obu chłopców podejrzliwie. ― Tak jakbyście coś przeskrobali.
Milczeli, a Marianna uśmiechała się do nich jakoś inaczej niż zwykle. Nagle spochmurniała.
― A kiedy to przychodzi się na drugie śniadanie? Andrzejku, masz przecież zegarek... wyniesiecie śmieci i przyniesiecie mi z ogródka trochę natki pietruszki, ale jak zjecie.
Zaczęła się krzątać wokół tej jajecznicy. Zaplanowała ją z czterech jajek, po dwa na chłopaka, ale za to z kawałkami boczku i pokrojona w kostkę młodą cebulkę ze szczypiorkiem. Chłopcy wiedzieli, że podpadli z tym spóźnieniem i gotowi byliby przypuścić, że tylko z tego powodu babcia może być niezadowolona, ale przecież widzieli wychodzącego z kamienicy maszynistę, więc raczej mało prawdopodobne, aby ich nie wydał. W takim szczególnym zamyśleniu siedzieli przy stole czekając na drugie śniadanie; podobnie milczeniu pałaszowali jajecznicę wspartą bułeczką pociągniętą masłem, popijając to wszystko kakaem, które uwielbiali. A kiedy skończyli...
― No i co wy wyprawiacie... chcecie, aby jakieś nieszczęście się stało? Tak nie można. Raz, że samowolnie wzięliście tę drezynę, dwa, że to niebezpieczne zajęcie i proszę mi tu nie mówić, że uważaliście, że na pewno nic by się nie stało. Tego po prostu robić nie wolno. A jak pan Bolesław powie o tym ojcu? ― skierowała to pytanie do Andrzejka. ― Oj, przetrzepałby ci ojciec skórę, a i tobie by się dostało, Tomku. A wtedy - koniec waszych spotkań, bo twoja babcia, Tomku, gdyby się dowiedziała, co zrobiliście, nie dałaby ci spotykać się z Andrzejkiem. Więc jak? Chcę poznać wasze skruszone miny i obietnicę, że już nigdy...
― ... już nigdy nie wejdziemy na tę drezynę, babciu.
― I ja obiecuję, że nigdy...― Tomek dopadł dłoni pani Marianny i już, już zacząłby ją całować, gdyby babcia nie odciągnęła swojej prawej ręki od chłopca.
― Już dobrze, wisusy. Mam mówić ojcu... matce?
Rozległa się prośba chłopców, jako żywo przypominająca skomlenie.
― A ten pan... powie wujkowi? - spytał przygnębiony wciąż Tomek.
― Nie powie, bądźcie spokojni. Ja nie musiałam mu mówić, żeby nie opowiadał ojcu. On wie, że skoro powiedział to mnie, to już nie musi przekazywać dalej. Dorośli też jak tylko chcą, mogą trzymać z sobą sztamę. Ale pamiętajcie, to już ostatni raz, kiedy was kryję... a teraz do ogródka, wiecie po co. I bawić się, jak Pan Bóg przykazał, grzecznie, a i po rodziców nie zapomnijcie wyjść przed piętnastą. Może coś tam wam kupili w zakładowym sklepie. [...]
[01.03.2022, Toruń]
Do dziś pamiętam pogadanki mamy, gdy coś źle zrobiłam... Szczęśliwe czasy ta nasza młodość, choć miałam tylko jedną łyżwę i lalki uszyte z gałganków.
OdpowiedzUsuńSerdeczności
Właśnie takie drobne, acz istotne pogadanki, uwagi czy sugestie pamięta się najbardziej.... pozdrwiam
UsuńSmaki i klimat dzieciństwa, cudnie!
OdpowiedzUsuńNigdy nie jechałam drezyną...
... nie ukrywam, że w powyższym tekście jednym z "kierowniczych" drezyny byłem ja :-)
Usuń