Z Wikipedii dowiadujemy się, że Julio Cortázar urodził 26 sierpnia 1914 w Brukseli, a zmarł 12 lutego 1984 w Paryżu i jest to argentyński pisarz, tłumacz, filozof i intelektualista, jak i też światowej sławy twórca prozy latynoamerykańskiej, znany jest przede wszystkim dzięki powieściom, m.in. „Gra w klasy”
Według mnie jest to najwybitniejszy pisarz argentyński, i w ogóle jeden z najznakomitszych przedstawicieli literatury iberoamerykańskiej oprócz takich autorów jak: Mario Vargas Llosa, Gabriel García Márquez, Fernando Vallejo, Carlos Fuentes, Jorge Luis Borges i Elena Poniatowska.
Cortazar nie jest z pewnością pisarzem łatwym w odbiorze, natomiast zachwyca kunsztem powadzenia wnikliwej i szczegółowej narracji, dając do zrozumienia czytelnikowi, że posiada ów szczególny zmysł obserwacji, którą potrafi przetransponować na język prozy.
Na uwagę zasługuje też przekład najwybitniejszej tłumaczki z języka hiszpańskiego, pani Zofii Chądzyńskiej.
JULIO CORTAZAR - AUTOBUS [FRAGMENT]
W TŁUMACZENIU ZOFII CHĄDZYŃSKIEJ
" - Może wracając przyniesiesz mi "El Hogar" - powiedziała senora Roberta, zasiadając w fotelu na sjestę. Klara porządkowała lekarstwa na stoliku na kółkach, przebiegała pokój dokładnym spojrzeniem. Tak, wszystko w porządku. Matylda zajmie się senorą Robertą, w razie czego jest pokojówka, która wie, co i jak. Teraz może już wyjść, ma dla siebie całe sobotnie popołudnie, pójdzie do przyjaciółki, Anna czeka na nią, pogadają sobie, o wpół do szóstej wypiją herbatkę, radio, czekoladki.
O drugiej, kiedy fala urzędników ginie w bramach tylu domów, na Villa del Parque robi się przestrzennie i jasno. Postukując obcasikami Klara maszerowała przez Tinogastę i Zamudio, rozkoszując się listopadowym słońcem, poprzecinanym przez wyspy cienia, które rzucały stojące wzdłuż jej drogi drzewa. Na rogu Avenida San Marti i Negoya, gdzie czekała na autobus 168, nad jej głową rozegrała się bitwa wróbli, a florencka wieża San Juan Maria Vianney wydała jej się bardziej czerwona niż zwykle na tle bezchmurnego nieba, tak wysokiego, że przyprawiało o zawrót głowy. Zegarmistrz don Luis ukłonił jej się z aprobatą, jakby doceniał jej zgrabną figurkę, pantofle jeszcze dodające jej smukłości, biały kołnierzyk u kremowej bluzki.
Pustą ulicą nadjechał zapóźniony 168 i z suchym parsknięciem otworzył automatyczne drzwi, aby Klara, jedyna pasażerka na tym spokojnym o tej porze przystanku, mogła wsiąść. Szukając drobnych w swojej przeładowanej torebce, Klara chwilę zwlekała z kupnem biletu. Konduktor, krępy młodziak, wycwaniony, jak trzeba stać, by nie stracić równowagi na wirażach i przystankach, patrzył na nią z mało życzliwym wyrazem twarzy. Dwa razy zdążyła powtórzyć "za piętnaście", a on długo jeszcze się na nią gapił, jakby czymś zdziwiony, zanim podał jej różowy bilet; Klarze przypomniał się dziecinny wierszyk: "O ten różowy bilecik proszę, panie konduktorze, tak dziś chłodno jest na dworze, a ja lekki mam żakiecik".
Uśmiechnąwszy się do siebie obejrzała się w tył i zobaczyła wolne miejsce obok zapasowych drzwi; usiadła na nim z tą maleńką przyjemnością właściciela, jakiej zawsze dostarcza miejsce obok okna. Wtedy spostrzegła, że konduktor w dalszym ciągu na nią patrzy. Na rogu Avenidy San Martin, koło mostu, przed samym zakrętem, kierowca odwrócił się i także na nią spojrzał; z odległości nie było to łatwe, w końcu jednak odnalazł ja oczami, zagłębioną w swym siedzeniu. Był to kościsty blondyn o wygłodzonej gębie; zamienił parę słów z konduktorem, obaj popatrzyli na Klarę, potem na siebie, autobus szarpnął i na dużej szybkości wjechał w Chorroarin.
"Para idiotów" - pomyślała Klara, trochę pochlebiona, a trochę speszona. Wkładając bilet do portmonetki, kątem oka spojrzała na panią z wielkim bukietem goździków, która siedziała przed nią. Wtedy pani też na nią popatrzyła; odwróciła się ponad bukietem i popatrzyła na nią łagodnym spojrzeniem krowy w ogrodzeniu, a Klara wyjęła lusterko i pogrążyła się w studiowaniu swoich warg i brwi. Ale i w karku poczuła coś niemiłego; podejrzenie nowej impertynencji sprawiło, że odwróciła się szybko, tym razem już naprawdę zagniewana. O dwa centymetry od swojej twarzy natknęła się na oczy jakiegoś starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem stokrotek, wydających prawie mdlącą woń. Z głębi autobusu, z długiego zielonego siedzenia na końcu, wszyscy czterej pasażerowie patrzyli na Klarę, wydawali się krytykować coś w Klarze, która wytrzymywała ich spojrzenia z wzrastającym wysiłkiem, czując, że staje się to z chwili na chwilę trudniejsze, jednak nie z powodu uporczywości tych spojrzeń ani nie z powodu bukietów, które trzymali w rękach, raczej dlatego, że oczekiwała jakiegoś uprzejmego rozwiązania, jakiegoś powodu do śmiechu, w rodzaju sadzy na nosie, której nie miała, a tymczasem na jej kiełkującym uśmiechu usadawiały się, mrożąc go, te spojrzenia uważne i nieprzerwane, tak jakby same bukiety na nią patrzyły.
Nagle zaniepokojona wsunęła się głębiej w siedzenie, chwilę zatrzymała oczy na zniszczonej poręczy przed sobą, potem popatrzyła na dźwigienkę od zapasowych drzwi i przeczytała: "W celu otwarcia drzwi pociągnąć dźwignię do siebie i wstać"; wpatrywała się w pojedyncze litery, ale nie łączyła ich w słowa. W ten sposób osiągała jakąś sferę spokoju, zawieszenie broni dla myśli. Ostatecznie nic w tym dziwnego, że jadący patrzą na tego, kto wsiadł ostatni, nic nadzwyczajnego, że ludzie wiozą kwiaty na Chacaritę, i właściwie naturalne, że prawie wszyscy w autobusie mają bukiety. Przejeżdżali wzdłuż szpitala Alvear i po stronie Klary ciągnęły się puste place, za którymi daleko wznosiła się
La Estrella, strefa brudnych kałuż i żółtych koni ze zwisającymi u szyi postronkami. Klara nie mogła się oderwać od tego widoku, którego nawet blask słońca nie był w stanie rozweselić, zaledwie od czasu do czasu odważając się na szybki rzut oka w głąb wozu. Czerwone róże i kalie, dalej ohydne mieczyki, brudne jakieś i zgniecione, ciemnoróżowe w sine plamy. Pan przy trzecim okienku (patrzył na nią, teraz nie, teraz znowu) wiózł goździki niemal czarne, zbite w jedną masę niby pokryta krostami skóra. Dwie dziewczyny o okrutnych nosach, które siedziały z przodu na bocznym siedzeniu, wspólnie trzymały bukiet ubogich: chryzantemy i dalie, choć same nie były biedne, miały dobrze skrojone kurtki, plisowane spódniczki, białe podkolanówki i patrzyły na Klarę z wyższością. Chciałaby zmusić do spuszczenia oczu te bezczelne smarkule, były to jednak cztery nieruchome źrenice, no a konduktor, a pan od goździków, a gorąco w kark od wszystkich siedzących za nią, a stary w sztywnym kołnierzyku tak blisko, a młodzi na tylnym siedzeniu, La Paternal, bilety z Cuenca skończone.
Nikt nie wysiadł. Stojący na przystanku mężczyzna wskoczył zręcznie i stanął przed konduktorem, który czekał na niego w połowie autobusu, patrząc mu na ręce. Mężczyzna trzymał dwadzieścia centów w prawej, drugą obciągał sobie kurtkę. Zwlekał, nie zważając na spojrzenie tamtego. "Za piętnaście", doszło do uszu Klary" […]
[15.01.2023, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz