CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

04 maja 2023

PROFESOR TUTKA NA MAŁEJ STACJI KOLEJOWEJ (3)

 


Profesor Tutka na małej stacji kolejowej

Wieczór jesienny, deszcz, do kawiarni wchodzili ludzie przemoknięci, ten składał parasol, ów przecierał mokre okulary, niejeden mówił: «ale czas...», «psi czas».

Profesor Tutka powtórzył po kimś w zamyśleniu: «psi czas, psi czas»... Po chwili zaczął mówić:

Przypomniał mi się, panowie, taki, jak ten, wieczór. Tylko że nie siedziałem wówczas w kawiarni, ale na małej stacyjce kolejowej. Wysiadłem z jednego pociągu, aby przesiąść się na drugi. Nie jest to rzecz przyjemna czekać na stacji parę godzin, więc wypowiedziawszy w myśli, jak to zwykle w takich razach bywa, krytykę pod adresem dyrekcji kolejowej za złe połączenia, siadłem zrezygnowany w salce restauracyjnej, która była zarazem poczekalnią. Popatrzywszy na plakaty i ogłoszenia rozwieszone na ścianach, wstałem i zbliżyłem się do ubogiego bufetu, za którym siedziała panienka i czytała książkę. Przeprosiłem, że jej przerywam, i zamówiłem szklankę herbaty. Znudzona, senna panienka przyniosła mi ciepłego płynu, który na małych stacyjkach nazywają herbatą. Ten kolor żółtawy, ta gruba zielonkawa szklanka i łyżeczka cynowa jeszcze więcej dodawały wszystkiemu melancholii. Ale taki już jest zwyczaj, że się na stacji kolejowej pije... Deszcz spływał po szybach, na świecie zimno i ciemno, panienka małomówna, senna, nie interesująca się przybyłym gościem, no i ta herbata w grubej zielonkawej szklance. Wierzcie mi, panowie, że było smutno. Na szczęście od pieca szło ciepło, a wszedłem tu trochę zmarznięty, przepojony wilgocią, czułem się nieswojo, kto wie, może miałem trochę gorączki.

Spróbowałem o coś zapytać, ale panienka odpowiedziała mi niechętnie, nie odrywając oczu od książki. Niech sobie czyta... Po jakimś czasie zobaczyłem za szybami światło i posłyszałem zbliżający się pociąg. Wiedziałem, że to nie ten, który ma mnie powieźć dalej. Panienka nie podniosła nawet oczu na szyby, wiedziała, że to jakiś pociąg towarowy. Po chwili wszedł konduktor z latarką i zbliżywszy się do bufetu, powiedział: «Musi mi pani dać kieliszek wódki». Powołała się na świeżo wydane rozporządzenie, że funkcjonariuszom kolejowym podczas służby nie wolno sprzedawać napojów wyskokowych. «Napojów wyskokowych» — tak się wyraziła. Konduktor odpowiedział, że rozporządzenie jest rozporządzeniem, ale dziś trzeba zrobić wyjątek: zimno, deszcz, wilgoć przenika człowieka do kości, a poza tym wiozą tym towarowym nieboszczyka. «Chyba, że tak» — odpowiedziała panienka i nalała kieliszek wódki. Konduktor wypił i powiedziawszy: «psi czas, psi czas», zniknął za drzwiami.

Znudzony, zmęczony, czułem, że bym zasnął. Może nawet przymknąłem oczy, bo gdy się ocknąłem, zobaczyłem w rogu poczekalni trzy osoby: starszą damę, człowieka wyglądającego na cudzoziemca i jeszcze jednego pana w meloniku. Nie żądali niczego do jedzenia, zresztą zaczytana panienka nie zwracała na nich najmniejszej uwagi. Zacząłem ich obserwować. Wyglądali bardzo charakterystycznie. Pani, mimo starszego wieku, ubrana była dość jaskrawo; jej kapelusz z piórkiem miał nawet w sobie coś komicznego. Obok niej siedział chudy, wysoki człowiek, o rudych włosach. Miał czapkę na głowie, a szyję owiniętą wielkim wełnianym szalem w kratę. W ustach trzymał fajkę. Trzecim gościem był pan w podobnym do mojego meloniku i takim, jak moje, palcie. Miał przyjemną, inteligentną twarz i w ogóle wydawał mi się podobny do mnie. Pani mówiła: «...Znam dwóch mężczyzn. Są to przeciwnicy polityczni. Skaczą sobie do oczu, gdy zaczną rozmawiać. Podsłuchałam raz ich rozmowę. Jeden powiedział:

Zamordowałbym tę babę”. A drugi dodał: „Chętnie bym ci w tym dopomógł”. Tu byli w zgodzie».

Człowiek, który mi się wydawał podobny do mnie, spytał:

«Czy to byli zięciowie pani?»

«Tak — odpowiedziała z godnością — jestem ich teściową».

Teraz zaczął mówić człowiek, wyglądający na cudzoziemca: «Mam teściową, ale nie mogę powiedzieć, abym był dla niej niedobry. Powiedziała mi raz żona, żebym kupił lekarstwo w aptece i zawiózł je matce jej, która mieszka o piętnaście kilometrów dalej. Wyszedłem z mieszkania i zacząłem się zastanawiać, czy jechać te piętnaście kilometrów koleją, czy też pójść pieszo? Jeżeli pójdę pieszo, to zaoszczędzę pieniędzy, ale zniszczą mi się buty. Zacząłem obliczać, co w rezultacie wyniesie taniej. Gdy tak obliczałem, nadszedł mój sąsiad; spytał, dokąd się wybieram? Powiedziałem, że do teściowej, ale przedtem muszę kupić lekarstwo w aptece, i pokazałem mu receptę. Sąsiad mój powiedział, że w ogóle w medycynę nie wierzy, a przeczytawszy receptę, chwycił się za głowę: „Człowieku — mówi! — w tym jest cała kombinacja trucizn, którymi lekarze od lat zatruwają chorych. Nigdy nie dałbym czegoś podobnego drogiej mi osobie. Chyba... że chcesz otruć teściową”. Nie chciałem jej otruć, więc przestałem wierzyć w medycynę i lekarstwa nie kupiłem. Nie mając lekarstwa, nie miałem po co jechać. Zrobiłem dobrze, bo matka mojej żony żyje do tej pory, a ja zaoszczędziłem na bilecie kolejowym tam i z powrotem, a względnie na obuwiu. No i nie wydałem pieniędzy na lekarstwo!»

Odezwał się teraz podróżny, który wydawał mi się podobny do mnie:

«Jeżeli mowa o teściowych, to powiem państwu, że parę dni temu powiedziała mi matka mojej żony, że pozytywka wnuka przestała grać, więc kiedy będę wychodził z domu, muszę ją zabrać do naprawy. Tylko żebym nie zapomniał, bo mam opinię, że jestem roztargniony. Wychodząc przypomniałem sobie pode drzwiami, że miałem coś zabrać do naprawy. Ale co? Już wiem! Instrument muzyczny! Więc podszedłem do fortepianu, chcąc go włożyć do teki, ale poczuwszy wielki ciężar, zorientowałem się szybko, że to chodziło nie o fortepian, ale o inny instrument. Nawet przypomniałem sobie, że — samogrający. Więc wziąłem gramofon, ale dopiero gdy mi w sklepie powiedzieli, że naprawy nie wymaga, zorientowałem się i przypomniałem sobie, że to pozytywka».

Zmęczony — mówił Profesor Tutka — przymknąłem oczy, a gdy je otworzyłem — towarzystwo zniknęło. Wydało mi się to zniknięcie tak niespodziane, bo przecież nie spałem, że spytałem panienki przy bufecie, kiedy wyszli ci podróżni? Panienka odpowiedziała zdziwiona, że tu nikogo oprócz mnie nie było. Nic nie rozumiałem i wyszedłem na peron, myśląc, ze tam zobaczę tych dość dziwnych gości. W tej chwili pociąg towarowy ruszał w dalszą drogę. Latarnia stacyjna oświetliła wagon, na którym bielała klepsydra. Zdołałem przeczytać: «Ferdynand Tyk, redaktor i wydawca tygodnika „Gwóźdź”». «Gwóźdź», to znane mi dobrze pismo humorystyczne. Pociąg odjechał. Wróciłem do poczekalni. Zrozumiałem teraz wszystko: ci ludzie — «teściowa», «skąpy Szkot» i «roztargniony profesor», to trzy znane postacie humorystyczne, które konwojowały swego redaktora w jego ostatniej podróży.


[04.05.2023, Toruń]

2 komentarze:

  1. Urocza historyjka. Oby i nam miał kto towarzyszyć, gdy przyjdzie pora. Smutno jest żyć samotnie, ale jeszcze smutniejsze tak umierać. Uściski.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To bardzo proste, ale i pouczające historyjki...

      Usuń