ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

12 listopada 2017

TRANSPODRÓŻ (13) TU MNIE MACIE

Każdy ma swoje dobre czy złe przyzwyczajenia, nawyki i pasje; ktoś czegoś się boi, ukrywa bądź też ukazuje przed innymi swoją nierzadko odmienną twarz od tej, do wyglądu której się przyzwyczajono.
Bywają pośród tych różnie słownikowo określanych natręctw historie błahe, przezabawne, jak wypominanie koloru futra czarnemu kotu, kiedy przecina naszą drogę; bywają obsesje związane z datami, z muszącym budzić niepokój wstawaniem z łóżka lewą nogą, odczytywaniem prawdziwych zamiarów delikwenta ze sposobu i koloru stroju, w jakim się pokazał; są też lęki przed nieznanym i niezrozumiałym, skłonności pedantyczne i rozpowszechnione, jakim kierujemy się krocząc drogami życia, przeczucie, które wygrywa na punkty lub przez nokaut z logiką i naukowym postrzeganiem świata oraz znajomością jego podstawowych przynajmniej praw.
Ja nie o takim ad hoc rozumieniu nawyków - będzie o nałogu nieprzezwyciężonym i wciąż trwałym.
Podobno jako istota niewiele mówiąca w ojczystym języku, ba, jako niemówiąca wcale, gdy z zasięgu jej rączek złożono nieznanego  jeszcze przeznaczenia przedmioty, sięgnęła po pióro.
Takim to sposobem, już na samym początku, mój straszliwy nałóg został niemalże nazwany i ochrzczony nazwą: pisanie.
Tak, przyznaję, że uzależniony byłem i jestem od pisania - nieuleczalnie.
Może trochę historii?
Po tym piórze przyszedł ołówek (także kopiowy od dziadka), którym nanosiłem na ściany hieroglify tłumaczące na język pisma ściennego jakże niedojrzałą podówczas z mojej perspektywy rzeczywistość. Jako że te starożytne skarby quasi obrazkowego pisma się nie ostały, z wielką, jak sądzę, szkodą dla współczesnych badaczy - powlekły je kolejne warstwy farby tynkowej - nic więcej nie mogę powiedzieć o ich treści jak to, że prawdopodobnie treści jakieś miały.
Pierwszym zarejestrowanym dokumentem (była to kartka z przedszkolnego jeszcze zeszytu zapisana symbolami liter długopisem [radzę zwrócić uwagę na to, że nastąpił tu postęp narzędziowy]) był „list randkowy”, czyli pierwszy liryczno-romantyczny tekst o niezbyt wysublimowanej artystycznej formie, na tyle krótki, że do dziś współczuję nad jego treścią, która brzmiała:
„Aniu, nie mogę wyjść, bo jestem chory.”
Tenże manuskrypt został niezwłocznie wysłany lotem zwiniętej kartki papieru z pierwszego piętra na żyzną, ogródkową ziemię adresatki. Kuriozum tej sytuacji (poza formą przesłania dokumentu) polegał na tym, że nadawca na pewno nie skończył lat sześciu, natomiast adresatka nie miała jeszcze czterech, a więc, obiektywnie patrząc na tę sprawę, nie mogła samodzielnie odczytać mojego posłania.
A potem… potem się potoczyło.
Była próba reportażu odtwarzającego mój pierwszy, wakacyjny pobyt nad morzem, a że próbowałem podczas pauz szkolnych, nietrudno było odkryć mój talent i ku nie mojej uciesze, zeszycik z poczynionym tekstem krążył po klasie z rąk do rąk, a gdy do moich wrócił, nie zdradzał już uszanowania dla sposobu prowadzenia klasowych zeszytów ze szlaczkami pod każdą pracą domową. Zdaje się, że tę pracę potraktowano bez większego zainteresowania dla przynajmniej formy utworu, natomiast przyjęto ją jednoznacznie satyrycznie.
Nie załamywałem rąk.
Odkryłem u siebie zamiłowanie do opowieści w odcinkach. Jedną z nich opowieści, niedokończonych zresztą, cokolwiek pamiętam, a dotyczyła ona podróżujących przez kraj grupki niedorostków.
Mając w pamięci niezrozumienie klasowej krytyki do uprawianej przeze mnie literatury faktu, przezornie umieszczałem na noc kajet z opowieściami pod dywanem.
Następnie zainteresowałem się dziennikarstwem. Redagowałem, a mianowicie, cztero- lub sześciostronicową gazetę, w której pomieszczałem felietony, wiadomości z kraju i ze świata, informacje sportowe, tudzież pierwsze „nibywierszydła”.
Twórczość poetycka ujawniła się u mnie szczególnie podczas okresu sprzed i dojrzewania, albowiem inspiracji dziewczęcych nie brakowało, jakkolwiek ograniczałem się do opisu swoich uczuć względem dwu, no, co najwyżej, trzech dam.
Wzorem Słowackiego Julisza, który wielkim poeta był, pisywałem również kapuściane wiersze w niewieścich pamiętnikach. Starałem się nie powielać „na górze róże, u dołu fiołki, kochajmy się …”, wymyślając na poczekaniu, a bywało że i dłużej, rzędy po częstochowsku rymowanych słów.
A zeszycików z bazgrołkami przybywało.
W szkole średniej opamiętanie nie nadeszło, ba nastąpił nawet znaczący rozwój mego piśmiennictwa, naśladującego wieszczów ze wskazaniem na Mickiewicza. No cóż, było nie było, licealna szkoła nosiła w podtytule miano autora „Grażyny”.
Operowałem najczęściej liryką bezpośrednią, zwłaszcza w odniesieniu do mojej pierwszej, prawdziwej muzy, w której na zabój byłem zakochany. Oczywiście moja Beatrycze miała się nigdy nie dowiedzieć, że pisałem do niej i o niej.
Zająłem się w tym czasie twórczością pamiętnikarską lub dosadniej - dziennikową. Opisywałem dzień po dniu, jak leci, a znajdowały się w nim dzieje mojej edukacji, refleksje na rozmaite, interesujące mnie tematy i… ona, która gdyby odczytała to wszystko, co o niej pisuję, prawdopodobnie nie uwierzyłaby, że to Ziemia wałęsa się wokół Słońca, jak powiedział pan Kopernik, a jest odwrotnie.
Zajmowałem się podówczas wzorem mnichów zakonów kontemplacyjnych kopiowaniem ksiąg, a ściślej moich zeszytów do języka polskiego, a jeszcze ściślej - notatek sporządzanych na lekcjach, dzięki czemu wyrobiłem sobie całkiem przystojny charakter pisma, który, nie wiedzieć czemu, roztrwoniłem w dorosłości.
Pisywałem też „na zamówienie” eseje dumnie zwane wypracowaniami, dzięki czemu uchroniłem parę głów przed toporem oceny niedostatecznej, ale w dalszym ciągu pogrążałem się w nałogu, którego na rocznych (rezygnacja) studiach pozbyć się nie umiałem.
Pisałem nawet w wojsku, zgubiwszy tamże grubiutki zeszycik w twardej oprawie z wierszydłami. Rozkwitła w tym czasie moja twórczość „epistologiczna”.
W latach kolejnych, już w wieku cokolwiek przestarzałym, aby móc nazwać się człowiekiem młodym, „pisarstwo do szuflady” nie ustawało, natomiast od czasów stawania się nauczycielem, sięgnąłem po nieznane dotąd formy wyrazu, jakimi były mniej lub bardziej rozwlekłe plany nauczania oraz nieznane chyba dzisiaj konspekty lekcji. Ta czysto robocza twórczość - tak zwane „produkcyjniaki” to jednak nic w porównaniu do czasów dyrektorskich, w których to nastąpił zdecydowany regres w mojej literaturze jeśli chodzi o wartość słowa. Miejsce w miarę inteligentnie brzmiących konspektów zastąpiły tabelki, do których należało wpisać odpowiednie słowa, referaty (miałem z nimi, na szczęście, doświadczenie kończąc studia), raporty i inne całkowicie niepotrzebne, bezsensowne, statystyczne fidrygałki. Kto wie, czy nie odwetem za produkcję tych idiotyzmów było wypisywanie projektów edukacyjnych (także w języku angielskim), które, o dziwo, zostały przyjaźnie zauważone i docenione… ale to wszystko nie to i nie tak miało wyglądać.
W międzyczasie nastał wiek internetu, a z nim bloga. Wcisnąłem się do tego świata przed niemal piętnastu chyba laty i tak trwam w tym swoim bziku i prześladowczej manii słowa… 
…i tak już chyba zostanie
na wieki wieków amen.  

[pisane w Botans koło Montbeliard we Francji, w dniu 12. listopada 2017 roku]

8 komentarzy:

  1. Taki bzik to nie tylko rozumiem, ale w Twoim wykonaniu bardzo pochwalam i proszę o nierugowanie, nieleczenie, czy jak to zwać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Płonne obawy, Jotko, ja się już z tego nie wyleczę, jednakowoż zabiera mi to sporo czasu... tymczasem kombinuję, jak uczynić, aby móc pisać podczas jazdy :-)

      Usuń
    2. Podobno jest taka funkcja w telefonie, że mówisz, a on zapisuje ... sprytne, prawda?

      Usuń
    3. ponoć w "smerfowym" telefonie jest coś takiego, ale, póki co, nie dorosłem do tych nowoczesnych technologii; przeraża mnie to ciągłe ładowanie tych cacek, jak i fakt, że musiałbym paluchami jeździć po ekranie... może najnormalniejszy dyktafon?

      Usuń
    4. Pewnie tak, teraz chyba i te ustrojstwa poszły z duchem czasu...ale kiedyś musisz to przepisać ;-)

      Usuń
  2. Lubię czytać Twoje wpisy.
    Jeśli to wystarczający argument dla Ciebie aby pisać dalej, to ja poproszę:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... a i owszem, jest to bardzo poważny argument... a odwracając Twojego kota ogonem powiem po cichu tak: też lubię pisać, a i czytać także, i szkoda, że z tym pisanie na swoim blogu ostatnio tak się zaniedbujesz... :-)

      Usuń
    2. Nooo wiem, zaniedbuję bloga, składa się na to wiele czynników.
      Żałuję, bo czas leci a tematy przemijają...

      Usuń