ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

05 listopada 2017

TRANSPOPDRÓŻ (8) ODWIEDZINY DUSZYCZEK

W tych dniach przychodziły do mnie duchy pamięci. Jeden po drugim, bez zaproszenia, ale przecież wiadomo, że i dla duchów jest pora i czas, aby z raju albo z podziemi wychynąć choćby na chwilę na ten idealnie urządzony świat, w którym na stałe miejsca nie mają. A u mnie ono jest, więc przypomniały sobie o mnie i przyszły porozmawiać. 
Najsampierw zastukała do drzwi babcia Marianna, co duszę swą chorobie i Bogu oddała, a ciało nie wytrzymało napięć w woreczku żółciowym. Żółć się rozlała. Czy doktorzy wcześniej się nie rozpoznali na jej chorobie? Chyba nie. Z tą wątrobą i woreczkiem zawsze problemy miała i w sumie nie powinna pościć w piątki, urządzając sobie głodówkę o wodzie, bo w soboty kaloriami nadganiała. Może dlatego? Ale że w konszachtach z Panem Bogiem była to pewne. Raz, że gdyby świat wydał samych takich katolików jak ona, to raj byłby niepotrzebny tam, w Niebiesiech, bo uświadczyłoby się go tutaj, na Ziemi. Dwa, że wymarzyła sobie odejść w piątek i odeszła, przeżywszy lat siedemdziesiąt cztery, choć ustawicznie powtarzała, że ma lat „dwie siekierki”, czyli siedemdziesiąt siedem.
Zastukał też laską, jak to kiedyś się zdarzyło, gdy przebrany za Mikołaja w Wigilię przestraszył mnie solennie, dziadek Józef, człowiek osobliwy. Oj, nie był on aniołkiem co się zowie, ale jak na diabełka - uroczy, przystojny i ponoć najinteligentniejszy w rodzinie; z bolszewickiej wojny nosił w sobie odłamek szrapnela, lubił wino gronowe, ogród, pszczoły i wszelkiej maści zwierzęta. Z zawodu był buchalterem i cukrownikiem. To z nim odbywałem rozliczne spacery, żartowniś nie z tej ziemi; pod koniec życia podupadł na zdrowiu - ledwie toczył swoje nogi, umarł bodajże na rozedmę płuc, bo palił stanowczo zbyt wiele. Na jego pogrzebie - to chyba taka tradycja - coś wpadło mi do oka, jak zwykle.
Ciotka Hanka to mojego dziadka Józefa siostra. Dziwaczka. Sama jedna w mieście Łodzi żyła od powojennych czasów. Ciotka Hanka była pielgrzymującą katoliczką, a tak między nami, powinna była trafić do zakonu, gdzie było jej miejsce. Czemu nie wdziała habitu, a została włókniarką? Bóg sam wie i to lepiej ode mnie. Miewała swoje „humory” i ponoć mówiono, że nikt z nią tygodnia nie wytrzyma, jej gadania, w towarzystwie jej zmiennych nastrojów. Ja wytrzymałem cały rok i mam wobec niej niespłacony dług.
To wprost nie do uwierzenia, ileż to mam niespłaconych długów wobec duchów, które mnie odwiedzają (bynajmniej nie przychodzą do mnie po spłatę, ot tak… gadamy sobie).
Rodzony brat dziadka Józefa, Władysław był inżynierem, żołnierzem, dowódcą kompanii saperów, walczącej na Zachodzie. Do kraju powrócił późno, bodajże w pięćdziesiątym pierwszym. Ruszył na Śląsk, gdzie pracował jako architekt i stawiał osiedla dla Ślązaków. Na czcigodne stare lata, choć jeszcze przed emeryturą, osiadł w Krakowie, gdzie przed wojną studiował. Zapamiętałem go jako przemiłego dżentelmena o poglądach piłsudczykowskich (na pogrzebie Marszałka pełnił funkcję dowódcy kompanii honorowej na Okęciu, przyjmując zagraniczne delegacje). Choć piłsudczyk z przekonania (wznosił mu kopiec w Krakowie) akceptował zastaną, powojenną rzeczywistość, choć nie angażował się w życie polityczne; potrafił w PRL-owskiej rzeczywistości oddzielić to, co w niej dobre, od złego. Rozmowy z nim to przyjemność; dyskusje - wieczna porażka; zaskoczenie - krytyka pierwszej Solidarności z Wałęsą na czele. Ogromny, niespłacony dług.
Barbara, a właściwie Tekla (nie lubiła tego imienia - wcale się nie dziwię), żona stryja Władysława była pisz wymaluj sobowtórem… patrz z głowy mi wyszło, grała w „Wojnie domowej”, najlepsza sąsiadka Kwiatkowskiej…. Barbara była żoną i opiekunką Władysława. Pochodziła gdzieś z podkrakowskiej wsi, lubowała się w zdrowym żywieniu, była domowym lekarzem i aptekarzem, rezolutna, pracowita i pomimo nawracającej choroby kręgosłupa (spała na zaścielonej desce) swoją aktywnością przewyższała osoby zdrowe, spacerując sobie po wysokich Tatrach. Nie mogłem pojechać na jej pogrzeb.
Zapukała do mnie babcia Helena (teraz kolej na postać ze strony matki). Helena pochodziła z ubogiej, rozlicznej, podżychlińskiej rodziny; w końcu osiadła na stałe w tym miasteczku, które poza Dobrzelinem stało się drugą moja ojczyzną. Helenę zapamiętałem jako osobę zapracowaną, porządną i schludną. Nie mając wiele, potrafiła się dzielić wszystkim czym miała i za czym wystała w kolejkach. Lubiła rozmawiać, rodzinna bardzo, utrzymywała kontakty z najdalej spokrewnionymi krewnymi, udzielała się w chórze kościelnym, wszędzie było jej pełno. Pod koniec życia traciła pamięć, zaczynała żyć we własnym świecie.
Władysław, dziadek ze strony matki, robotnik, spawacz, nieskazitelnie zadbany, rzekłbym pedantycznie, wzorowy ojciec (wiem z opowieści), prawy, z pewną nutką flegmatyzmu w charakterze. Z nim (także z babcią Heleną) grałem w karty (tysiąc) i warcaby. Kiedy zapukał do mnie, daję słowo, gotów byłem rozłożyć szachownicę. Cieszyłby się w dzisiejszych czasach, mając do wyboru taką rozmaitość programów telewizyjnych. Umarł nie na to, na co miał umrzeć.
Ojca, którego duch również się pojawił, widzę obsługującego jakiś pulpit sterowniczy w cukrowni; widzę go wracającego o piętnastej z pracy, a w czasie kampanii czasami nieobecnego z racji trójzmianowości w zakładzie. Nigdy nie spóźnił się do pracy! Widzę go taszczącego choinkę, na rybach, na grzybobraniu i także tego leżącego w szpitalu po wypadku w pracy, w którym omalże nie stracił życia. Widzę go cierpiącego z powodu nowotworu, ale wcześniej cieszącego się z każdych odwiedzin, kiedy już stałem się mężem. Mógłbym napisać o nim tak wiele….
Matka to matka, prawda? Gdyby nawet nie była taką, jaką była, to czy można o niej źle…? Nauczyła mnie żyć, rozumieć, współczuć, cierpieć, radować się… rozmawialiśmy… czasami surowa, poukładana, przedsiębiorcza, przewidująca - pewnie skrzywienie zawodowe księgowej. Ciekawe, że na świadectwie maturalnym miała same piątki z wyjątkiem matematyki - trója, a została księgową. Nie poszła na studia - takie czasy. Dzisiaj wydaje się to może dziwne, ale poszła do pracy, aby wspomóc rodzinne dochody. Później, po latach, kiedy ją odwiedzałem, witała mnie (nas) herbatą i ciasteczkami. Odrywała się wtedy od telewizora, w którym śledziła zmagania tenisistów (ulubiony Federer) i tenisistek (oczywiście Radwańska).
Zapukał też teść Józef, wiecznie zapracowany, wielozawodowy naprawiacz telewizorów, potem samochodów, cały czas w pogoni za czymś, za groszem, za kolejną pracą, od zarania dnia biegnący z domu do warsztatu z mocną, gorącą kawą, zabiegający niemal przez całe swoje życie o to, aby wyżywić piątkę dzieci - każdy przyzna, że nie jest to łatwe, nawet jeśli ma się tę iskrę bożą utalentowania i pracowitość zapisaną w genach.
Teściowa Janina, o której można napisać tyle, że żaden z dowcipów o teściowych do niej nie pasuje. Aż korci mnie zadzwonić do niej i poprosić, aby przygotowała mi prawdziwy rosół albo pomidorówkę, kiedy będę wracał do kraju. Właściwie to nie wiem, czy przypadkiem jej nie zastanę z garścią świeżych politycznych informacji - co też tam się wydarzyło podczas mojej nieobecności w kraju. Żal mi jej, jej życia, które nie z własnej winy, miała przykre; na pewno nie zasługiwała na los, jaki ją spotkał… nie pora w tym miejscu rozdrapywać ran, które krwawią…. Jej śmierć zastała mnie w trasie, pod Lyonem… nie byłem na jej pogrzebie.
Z innych duszyczek, które do mnie zajrzały, wspomnę jeszcze o jednej, o mojej licealnej pani profesor od języka polskiego - pani Zofii. Po matce i ojcu, którzy dając mi życie, objaśnili mi, na czym ono polega, pani Zofia uzupełniła te nauki wiedzą, ideami, Bóg wie, czym tam jeszcze. Dość powiedzieć, że ukształtowała ona moje dorosłe życie i nawet jeśli nie przeżyłem go tak, jak chciałaby ona i ja, to czuję, że podążam przynajmniej bocznymi, acz równoległymi ścieżkami wytoczonymi przez panią Zofię. Do dzisiaj słyszę jej słowa:
- Andrzeju, i ty także?
A były one reakcją na moją nieznajomość lektury, konkretnie „Nad Niemnem” Orzeszkowej, której to powieści nie przeczytałem i przywołany do odpowiedzi, próbowałem własnymi słowy streścić tę nieczytaną przeze mnie księgę (oj, nie były to czasy bryków i posiłkowania się internetem)… wszystko do czasu… poddałem się.
- Nie przeczytałem książki, pani profesor.
- To dziwne, bo do tej pory tak dobrze ci szło, że myślałam już, że….
Ale za to z „Lorda Jima” dostałem dwie piątki, a „Nad Niemnem” przeczytałem później, i to nie raz.
Wszystkie te duszyczki, wyobraźcie sobie, odwiedziły mnie dnia pewnego, dnia stworzonego właśnie dla nich. A jeśli kto myśli, że jedynie w Dzień Zaduszny są one ze mną, przy mnie i rozmawiamy z sobą jak za dawnych, dobrych czasów, to jest w błędzie. Spotykam się z nimi o każdej porze roku, dnia i nocy, w rozmaitych epizodach czasoprzestrzeni, wywołuję je do tablicy pamięci w swoich fikcyjnych opowieściach, albowiem „życie jest fikcją”, a na przykład pierwowzorem pani Zofii Koteńko, jest nie kto inny, jak moja niezapomniana pani Zofia. 
Czynię to nie dlatego, abym nie wierzył w teraźniejszość, nie widział przyszłości, ale że czas miniony był dla mnie zbyt ważny, aby go nie hołubić, nie czerpać z niego sił, których czasami brakuje; powiem więcej - wspomnienia dodają sił na przetrwanie.
Może to sentymentalizm - nie dbam o to słowo; może dzieje się tak, że cały czas przed oczami mam ten niespłacony dług… w jaki sposób zatem mam go spłacić teraz, kiedy dobre duszyczki żyją sobie w świecie, w którym niczego im do szczęścia nie potrzeba?
Pewnie że wspomnieniami, ciepłymi i radosnymi… bo te złe… no cóż, tych złych nie pamiętam. 

[w dniu 04.listopada 2017 roku, Leubringhen, Pas-de-Calais we Francji]

10 komentarzy:

  1. Przepiękne te Twoje duszyczki Smoothoperatorze.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... myślę, Stokrotko, że każdy ma te swoje... najpiękniejsze... pozdrawiam

      Usuń
  2. No i znowu przez Ciebie płaczę!! Cudowna opowieść o najbliższych, którzy żyją w pamięci. Dziękuję za piękną chwilę wzruszeń. Ukłony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... skoro w nas żyją, to znaczy się, że są, ot niezwykła siła pozytywnych wspomnień... i ja dziękuję...

      Usuń
  3. Myślę, że w tym dniu każdego z nas nawiedzają takie kochane duszyczki, o których nigdy nie zapomnimy.
    Nie ma dnia, abym nie myślała o swoich rodzicach i moich siostrach, które też już nie żyją.
    Może kiedyś ktoś o nas będzie tak serdecznie wspominał, jak Ty o swoich bliskich.
    Serdecznie pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... też mam taką nadzieję, Anno.... może wspomną... pozdrawiam

      Usuń
  4. Każdy ma jakieś swoje duszyczki, ale nie każdy tak pięknie, ciepło o nich pisze i wydobywa z pamięci chwile godne uwiecznienia. A bliscy, którzy mieli wpływ na kształtowanie zostaną na zawsze w pamięci.
    Zasyłam serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... czy pięknie? Nie wiem. Może dlatego, że pisze się prawdziwie, to ono samo przychodzi.... pozdrawiam

      Usuń
  5. Dobrze, że tylko dobre duszyczki Cię nawiedziły, bo inne to mogą nieźle nastraszyć...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... a mnie się wydaje, że te złe duszyska nie zachodzą do mnie, bo się MNIE najzwyczajniej w świecie boją... pozdrawiam

      Usuń