No tak, stało to się pewnego dnia, przedpołudnia, południa, popołudnia, sam nie wiem kiedy, bo skąd, przywieziono Go wprost do wychuchanego, wypolerowanego domu, gdzie miał już pozostać na stałe i być tym słońcem wypieszczonym, wyczekiwanym jak deszcz na pustyni. Mówią, że zaraz się nim zajęto: a to kołyszące się łóżeczko mu dano, to kołderkę, podusię i chłopięce odzienie na czas niepogody i te, w którym przebywać będzie pod dachem w przestronnym pokoju, gdzie na wypadek chłodu już w piecu białym, niewinnym kaflowym napalono. Zdążył ojciec po tym napaleniu ręce sobie porządnie umyć, bo jakże tu małego chłopczyka wziąć na ręce, przytulić do męskiej ojcowskiej piersi.
- A ty uważaj, żebyś krzywdy Mu jakiej nie zrobił. Ostrożnie, proszę cię, toć to nie zabawka. Żeby ci tylko nie wypadł. Już koniec, wystarczy, połóż go, nie tak, skaranie boskie z tobą, delikatnie ułóż do w pościeli.
Najlepiej Mu było u mamy, która choć jeszcze słabowita, dzielnie chroniła Go troskliwym ramieniem, przysypiała z Nim, a kiedy krzykiem oznajmiał o swojej potrzebie zaspokojenia głodu, przystępowała na wpół śpiąca do karmienia piersią. Oj, pochłaniał On matczyny pokarm z chciwością niezmierną, aż piersi matki przestawały być mlecznymi, nad czym później ubolewała.
W tych dniach słonecznych, choć to październik, adorowano Go, tudzież matkę. Rozdawano zachwyty, tak jak czynią to oglądający posągi greckie w Luwrze. Każdy chciał na niego popatrzeć, dotknąć leciutko ramienia, główki lub noska - matka czujną była, aby nie przesadzano z tym dotykiem. To znowu miny nad nim śmieszne strojono, grzechotką zaznaczano swoją obecność przy osesku, rąk klaskaniem; próbowano też wymusić na Nim zrozumienie słów, których przecież pojąć nie był w stanie. Co niektórzy, jako ci trzej wędrujący po świecie królowie przynosili dary małemu i ich rodzicom, winszując im potomka, chwaląc Go bez względu na to, z której postrzegali Go strony, składali jak najlepsze życzenia, aby chował się w zdrowiu, jedynie radość przynosząc swym rodzicom.
I tak dożył błogiego dzieciństwa, radosnej młodzieńczości, średniego wieku powagi i znoju, wreszcie starości, która razu pewnego podała mu dłoń w nie dość otwartym zakładzie dla starców i staruszek. Stało się. Nie miał już bliskich, którzy się Nim opiekowali, odumarli mu kuzyni, rówieśnicy; z młodszymi od siebie nie był w najlepszej komitywie, tak że ucieszył Go ten los, jaki przypadł mu w udziale wraz z innymi staruszkami w ośrodku z dobrą, przyznajmy, opieką.
Czy nazywał ten czas przedśmiertny szczęściem, grając z towarzystwem w karty, odbywając z nim wspólne spacery po parku, pisząc pamiętnik, słuchając muzyki, czy też widząc starszą panią wyobrażał ją sobie jako pannę do wzięcia? Zapewne szczęśliwym był inaczej.
Razu pewnego przywieziono do zakładu panią w jego wieku, potarganą życiem, w zmarszczkach, lecz w uśmiechu wygładzającym, co dziwne, te trajektorie zmarszczek. Jakoś tak zbliżył się do niej, że niemal poświęcił dla niej przyjaciół z ośrodka. I raz, w altance jakich kilka zagnieździło się pośród jabłoni i grusz w ogrodzie, pokazał kobiecie notatkę sporządzoną poprzedniej nocy.
Starowinka odczytała tytuł: "Pieścidełko".
[20.11.2021, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz