ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 lipca 2016

KTO SIĘ BOI CZARNEGO LUDA?

Za nic na świecie nie chciał go spotkać na ulicy miasteczka, zbyt małego, aby nie natknąć się na znajomego, który mógłby być świadkiem takiego ewentualnego spotkania. 
To prawda, powinno się szanować rodzinę i właściwie nie miał nic przeciwko Lesławowi, ale jeśli już doszłoby do tego, że musiałby zamienić z nim parę słów, to wolałby, aby odbyło to się w jego domu albo w domu którejkolwiek z ciotek, wujenek, stryjków, czy też innych krewnych o nieustalonej gałęzi pokrewieństwa.
Z Lesławem najlepiej rozmawiać w wąskim gronie rodzinnym, gdzie każdy zna się jak zły szeląg, dbając jedynie o to, czy aby okna i drzwi nie są przypadkiem niedomknięte. Ton głosu Lesława przekraczał bowiem wszelkie nasze wyobrażenia o tym, jak dalece jego siła może górować nad mocą głosów tych, z którymi akurat rozmawia. I ten jego szczególny, świszczący falset, to „ciotuuuniuuu” lub „kuzyneeeczkooo”. A te rozwlekłe, pełnym głosem wypowiadane zdania, przy których słuchaniu gubiło się ich treść, gdyż początek myśli odpływał w zapomnienie, właśnie ze względu na tę niewyobrażalnie rozległą amplitudę wypowiadania każdego słowa z osobna? Rozmawiając z Lesławem miało się wrażenie, że jest się bezwiednym słuchaczem aktorskich ćwiczeń, mających na celu zaintonowanie w jak najdłuższym iloczasie każdej zgłoski, każdego dźwięku, aż do kompletnego wyczerpania się tchu.
Ale sam głos to nie wszystko.
Wyobrażacie sobie podążającego ku wam jegomościa - sto dziewięćdziesiąt dwa, jak nic - w czarnym kapeluszu z ogromnym rondem, w czarnym, przeogromnie zbyt długim płaszczu, niemal czyszczącym podłoże, obszernym, spiętym od samego dołu wielkimi, matowymi i również czarnymi guzami; w płaszczu z wystylizowanym, puszczonym fałdami ku górze kołnierzem, którego wnętrze wypełnia… znaczy się wokół chudej szyi, zwisa szal, nieskazitelnie biały, długi, sięgający z tyłu do kości ogonowej; z przodu miotający się o kolana?
I wyobraźcie sobie, że takie oto indywiduum podbiega do was (pierwsze was rozpoznało) na alei kasztanowej, najdłuższej w miasteczku, którą o każdej porze dnia i wieczoru, przechadzają się zastępy bogobojnych, akuratnych i pozbawionych spontanicznych, wylewnych uczuć mieszczan… oto podbiega do was, a właściwie podpływa w baletowym uniesieniu, drobiąc kroczki, to znów przesuwając niczym figurowy łyżwiarz lśniące lakierki po niezbyt gładkich płytach chodnikowych; podjeżdża do was i w okamgnieniu rozpościera na szerokość całej alejki swoje szybowcowe ramiona, wydając z siebie ów skowyczący falset powitania w rodzaju: 
- Mieczysłaaawieee, Macieeejuuu, Mateuuuszuuu! 
Następuje teraz ów wielce ważny i pożądany moment, kiedy żyrafi kręgosłup Lesława schyla się z uszanowaniem ku tobie i czujesz na własnych policzkach jego przypudrowane policzęta ze sprawnie wklepanym w nie zapachem piżma, i słyszysz takie delikatnie cmoknięcia, a w końcu twoim uszom zadawany jest nagły, acz oczekiwany ból:
- O mój Booożeee! Tyyyle lat, tyleee lat się nie widzieliśmy, Mateuuuszuuu!
Co z tego, że przed miesiącem spotkali się na dworcu i pili tę najzdrowszą herbatkę ziołową i owsianymi, pozbawionymi cukru ciasteczkami, bo innych nie spożywa z tęsknoty za smukłą sylwetką? Czy zapomniał już? O nie! On pławi się w tych słowach. Wyraża nimi autentyczną rozkosz ze spotkania. To tylko uwertura do dalszej konwersacji, jak wtedy, na kolejowym dworcu w restauracyjnej salce, z tym zawieszonym na oparciu krzesła szalem, z tym kapeluszem złożonym czcigodnie na siedlisku sąsiedniego krzesła.
- Wiesz - mówił - mój telewizor… o mój Boże, zapakowałem go w tekturowe pudło i umieściłem w garderobianej szafie. Karton przewiązałem sznurem. Mówię ci, ile miejsca mi zajmuje. Nie miałem gdzie smokingów wieszać. Ale może to i lepiej, bo postanowiłem jeden pokój przerobić na garderobę. Wstawili mi jakieś stojaki i wieszaki na te właśnie smokingi, garnitury, spodnie, palta i płaszcze. Podobnież zainstalowali półki, na których gromadzę bieliznę, buty, chusty, kapelusze i szale. Zakupiłem też szafkę na toaletowe mydła, kremy, wody kolońskie i perfumy… i wyrzuciłem z sypialni łóżko, kochany, tak, tak, u mnie śpi się na materacu. A w salonie siadamy na miękkich, niskich pufach… tam tylko ława jest, a na trzech ścianach regały z książkami. Kuchnia? Fe. Ja się stołuję w restauracji za rogiem. Wyszukałem im zdrowe przepisy z książek i przygotowują posiłki tylko dla mnie. Kuchnia? Cóż, herbatę w niej zaparzam, kawę zbożową albo wyciskam sok z cytryny i zalewam wrzątkiem… tyle wszystkiego.
A chodzę na spektakle, po całym kraju jeżdżę, notuję, piszę recenzje… mnie sami reżyserzy zapraszają, kochany, bo lubią mój język, mój styl. Nie powiem, ilu aktorów składa mi uszanowania za to, że pomogłem im wypłynąć na szerokie morze.
Ach, jaka szkoda. Zdaje się, kochany, że to twój pociąg zapowiadają. Ja, mój drogi, też lubię koleją, ale najczęściej jeżdżę nocami. Mniejszy tłok. Wtedy skupiam się w sobie i myślę. Zamieniam się w myślenie…  
O czym będzie tym razem? Jeśli już Lesław „pozwiedzał” (jego słowo - „pozwiedzać”) całą rodzinę, a jest jej zatrzęsienie, to ani chybi, czatuje teraz na niego. A gdzież indziej miałby być w to przepiękne letnie popołudnie, jak nie na alei kasztanowej?
I kiedy tak boleśnie rozważał wszystkie skutki przewidywanego spotkania z Lesławem, nieopodal apteki, od której właśnie zaczynał się szlak kasztanowy, dostrzegł smukłą, we wszystkie odcienie czerni ubraną postać tego, kto już zdążył był przywitać się z połową miasta.
Odwrócił się na pięcie i ruszył ostatnim pędem sił, kierując dynamiczny sprint swoich nóg w przeciwną stronę kasztanowej alei, aż na koniec miasta… i dalej… w pole.

[11.07.2016, Rheinböllen w Niemczech]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz