Podwieczorek autorski
Tamta siedzi, spogląda się w moją stronę. I ja też zerkam na nią, przyszła trzy kwadranse przed rozpoczęciem rozpoczęciem przedstawienia, nawet prowadzącej nie ma jeszcze w czytelni miejskiej biblioteki, do której mnie zaproszono; kobieta organizuje spotkania autorskie, ale jak słyszałem, nie miała gdzie zostawić dziecka, bo mąż w szpitalu, a z teściową nie może dojść do porozumienia, więc nie ma jej jeszcze i Bóg albo diabeł, oni jedni wiedzą, o której się zjawi.
A teraz z drugiej strony, inaczej – to ja nie domagam i chociaż przyjechałem do Ż. , a nawet dotarłem do czytelni miejskiej biblioteki, zaszyłem się w jakiejś kanciapie na piętrze, a właściwie zaszyto mnie tam, gdzie nie wiadomo czemu w wąskim pokoiku mieści się tapczan. Podejrzewałem, że na tym tapczanie to mogły się w przeszłości, a może i teraz mogą rozgrywać wielce sensualne sceny, ale organizująca podwieczorek autorski kobieta, która jakimś cudem zdołała umieścić u kogoś swojego dzieciaka, a mąż w szpitalu, przypominam, ta kobieta oświadczyła, że ów niekrępujący, jak mi się zdawało, pokoik należał do starszej pani, dawnej dyrektorki biblioteki, która będąc już na emeryturze, nie mogla się z biblioteką rozstać, a zatem doceniając wkład starszej pani w rozwój placówki, przydzielono jej ten pokój, w którym sporządzała recenzje świeżo kupowanych książek. Starsza pani czytała więc książka za książką, a następnie na maszynie (komputera nie uznawała) pisała te recenzje, a że stan zdrowia kobiety był przedmiotem nieustannych trosk personelu biblioteki, wstawiono do pokoiku ten oto, proszę popatrzyć, mebel - tapczanik, na którym recenzentka na emeryturze kładła się i zażywała odpoczynku. Źli i złośliwi ludzie mówią, że starsza pani właśnie na tym tapczaniku dokonała swego żywota, ale to nieprawda, bo pani Elżbieta Zofia po nagłym zasłabnięciu została na sanitarnych noszach przeniesiona z tapczaniku do karetki, następnie na oddział „sercowy”, gdzie raz na zawsze pożegnała się ze światem.
Kiedy usłyszałem tę historię z ust organizatorki mojego podwieczorka, stanowczo zaprotestowałem przeciwko umieszczeniu mnie w tym miejscu, znaczy się, wyobrażałem siebie jako osobę, która podąży losem dawnej dyrektorki, co oznacza, że i ja zejdę z tego świata, ale wtedy poczułem na szczęście taką senność, że stałem się jak nowo narodzony na tym tapczaniku.
Podwieczorek oczywiście odwołano, a pani organizatorka, ta od męża w szpitalu, była niepocieszona, chociaż zaraz jej przeszło, bo mogła powrócić do dziecka, a potem razem z nim odwiedzić Stacha (mówiła, że woła tak do męża), gdyż jest już trzy dni po operacji i można do niego zajść, bo nie leży już na OIOM-ie.
Nie wiem, jak do tego doszło, ale tamta dowiedziała się, że zamieszkuję, póki co, w tym malutkim pokoiku i pewnie dopóki choroba nie ustąpi, personel biblioteki będzie się mną opiekował, nawet w niedzielę ktoś do mnie zajrzy i przyniesie mi coś do jedzenia. Tamta musiała się o mnie dowiedzieć, bo jeszcze wieczorem tego dnia, kiedy zrobiło mi się niedobrze zapukała do drzwi i nie czekając na odpowiedź z mojej strony, czy mam ochotę ją ujrzeć, weszła do środka, przedstawiła się, usiadła na krzesełku, i patrząc mi w oczy wyraziła współczucie z powodu tej mojej nieokreślonej dolegliwości, która sparaliżowała mój podwieczorek autorski.
Patrząc na nią, wydawało mi się, że jest mi skądś znajoma, lecz nie mogłem określić jej wieku. Nie była ani stara, ani młoda; do tego stopnia byłem zdezorientowany, że wyglądało na to, że kobieta, o której mówiłem „tamta” nie istniała naprawdę, gdyż w przeciwnym wypadku mógłbym po prostu zapytać, ile pani ma lat, a gdyby odpowiedziała, spytałbym ją jeszcze o to, od kiedy się znamy.
Przeniosła się z krzesełka na tapczan, usiadła w nogach, delikatnie, bo też budowa jej ciała była delikatna i lekka; musiała ważyć niewiele, a może nawet nic nie ważyła, a cała postać kobiety zwanej przeze mnie „tamta” odseparowana była od moich spojrzeń czymś w rodzaju cieniutkiej ażurowej tkaniny jak te, które zmoczone wodą spod prysznica przylegają całkowicie do ciała, które z kolei staje się więcej niż powabne i jest bardziej nagie, niż gdyby przyszło komuś do głowy zerwać z niego tę ażurową kurtyną.
- Pamiętasz mnie? - usłyszałem nagle jej aksamitny głos – znalazłeś mnie w lesie, byłam wystraszona, zmoknięta i przeziębiona, coś się ze mną wcześniej stało, nie mogę sobie przypomnieć, a kiedy mnie zobaczyłeś, uciekałam od ciebie, przedzierałam się przez leśne chaszcze, moja twarz oblepiona była pajęczyną, a nagie ramiona porysowane kolczastymi pazurami krzewów, podobnie zresztą jak nogi, gdyż w pewnej chwili trasa mojej ucieczki, a twojej pogoni za mną przebiegała przez leśne poletko jeżyn i niskich malin. W końcu dopadłeś mnie, byłam znużona, bałam się, nie wiedziałam, czego oczekiwać, kiedy chwyciłeś mnie mocno za ramiona i tak trwałam w twoim uścisku, nie miałam siły się bronić, mogłeś mnie wykorzystać, moją dziewczęcą naiwność, moją nieuwagę, nawet przymknęłam oczy, niemal zgodziłam się na to, abyś zrobił ze mną wszystko, czego chciałeś w tamtej chwili. A ty… ty okryłeś mnie koszulą zdartą naprędce ze swego ciała; pamiętam, wtedy spadł potężny deszcz, więc ta koszula była dla mnie parasolem. Trzymałeś mocno moją dłoń i ciągnąłeś mnie, a kiedy zbliżyliśmy się do leśnego domku, czułam swąd dymu dobywającego się wysokiego komina, kiedy zbliżaliśmy się do tego leśnego domku, wziąłeś mnie na ramiona i przeniosłeś przez próg tej chatynki jak pannę młodą po powrocie z kościoła do domu weselnego. Co potem? Kazałeś mi się wykąpać w przygrzanej wodzie wypełniającej trzy czwarte beczki. Potem wysuszyłeś mnie, owinąłeś w prześcieradło, złożyłeś jak laurowy wieniec do łóżka, przykryłeś szczelnie kocem, a sam usadowiłeś się na twardej ławie…
Spałam wtedy długo, musiałam wyleczyć się z choroby; miałeś kilka tabletek na ból i przeciw gorączce, nie zostawiłeś sobie ani jednej. Po trzech, czterech dniach wyzdrowiałam.
Skończyła, a ja nagle uległem wrażeniu, że doskonale znam „tamtą”. To ona… nie do wiary, ale to o niej pisałem, to ją wyobraziłem sobie w swojej pierwszej powieści, tej młodzieńczej, dokończonej po pięciu latach. Jak to możliwe, że „tamta” dziewczyna wymknęła się z książki i odnalazła mnie tutaj, w tym małym, obskurnym pokoiku, w którym od lat z górą dziesięciu stał tapczan, teraz przeznaczony dla mnie. Jak to się mogło stać?
- Dowiedziałam się, że będziesz miał w tym miasteczku podwieczorek autorski – kontynuowała „tamta”. - Musiałam przyjść, rozumiesz? Chciałam ci zadać parę pytań dotyczących tej twojej pierwszej książki… później napisałeś ich wiele, więc bałam się, że nikt na spotkaniu autorskim nie zapyta cię o tę pierwszą, rozumiesz? - powtórzyła.
Myślę, że zrozumiałem. Nawet wysiliłem się na strzęp uśmiechu, który musiał chyba pojawić się na mojej twarzy. Jednocześnie wydawało mi się, że tracę wzrok i postać „tamtej” zaczynała tracić kontury, a do tego ten przezroczysty, ażurowy materiał...
Słuch umarł ostatni. Ktoś mnie wołał, potrząsał mną, uderzał twardą, silną i otwartą dłonią w klatkę piersiową, potem czułem na swoich wargach czyjś powtarzający się pocałunek i w końcu poczułem uderzenie prądu.
- Tym razem to ja przyszedłem do ciebie – powiedziałem w chwili, gdy otworzyła oczy. - Cieszę się, że wyzdrowiałaś, wiesz? Zróbmy coś do jedzenia, dobrze? A… jeszcze jedno, twoja bielizna i sukienka są uprane i wyschły, leżą na krześle, a więc ubierz się, a ja wyjdę i narąbię trochę drzewa.
[07.05.2024, Toruń]
Alez pieknybtekstvsrworzyles Andrzeju...
OdpowiedzUsuńWyrazy najwyzszego uznania...
Stokrotka
Dziękuję, a zależało mi na puencie...
Usuń