ROZDZIAŁ 49. TANECZNE ODKRYCIE MIŁOŚCI
[w którym poznajemy opowieść Starego Pisarza o pani Teresie Trojanowskiej, która wybrała się uczniami z wizytą do leśniczówki, z którego to epizodu może się urodzić przyszłe uczucie; w kawiarence śpiewać będzie w rytmie bossa novy licealistka Marta, której co niektórzy wróżą piękną karierę]
- Pani Zosieńko kochana, bo mnie jakieś przeziębienie wzięło, mówią, że to grypa, ale ja wiem, że to raczej przeziębienie. Pani mąż, gdy na mnie spojrzał, powiedział, że jeśli tak lubię mleko, to na noc niech się porządnie spirytusem natrę i gorący kubek mleczka wypiję, ale koniecznie z miodem. A jak miód to wiadomo, że u pana leśniczego najlepszy. Wiedziałem, że ma zaledwie trzy ule i miodu nie sprzedaje, lecz jeśli poproszę…
W kawiarence puszczano właśnie bossa novę, muzykę spokojną, kojącą przygnębienie, w rytm której zatańczyć nie byłoby rzeczą złą. Tak i też pani Zofia Koteńkowa pomyślała. Słuchała też Starego Pisarza, który miał chyba nieodgadnioną potrzebę rozmowy. A ta muzyka, by sprawę uściślić, wybrzmiewała z głośników ustawionych po obu stronach wielkiego ekranu, gdzie zwykle w nowej sali kawiarenki wyświetlano filmy. Następnie na tle ekranu w towarzystwie paru młodzieńców pojawiła się młoda dziewczyna, licealistka z drugiej klasy, zdradzająca niemały talent do śpiewu, a miała taki ciepły, matowy głos. Mówiono, że jak nic, do dżezu się nadaje. Ktoś z jej kolegów z klasy wpadł na pomysł, aby Martę nagrać wraz z zespołem, który przy liceum utworzony, mocował się z muzyką mniej skoczną i hałaśliwą, akurat w guście młodziutkiej piosenkarki. I tak nagrali cztery jej wykonania, a pan Adam, kiedy przyszło do odtwarzania, pomyślał sobie, że dlaczego nie miałby częściej puszczać takiej właśnie muzyczki, a piękną wiosną i latem urządzać w ogrodzie potańcówki w dni określone. Wtedy pani Zofia z kolei dodała, że zaapeluje do nowo wybranego dyrektora domu kultury, aby lekcje tańca towarzyskiego wprowadził do repertuaru swoich zadań.
- … no i, pani Zosieńko przed południem któregoś dnia, przedwczoraj, zachodzę ja do leśniczówki, a tam dzieciaków zatrzęsienie. Gdzie się tam pomieścili w tych małych izbach, nie wiem. Wchodzę, a tu mnie wita taka pani - później się okazało, że to jakaś urzędniczka z nadleśnictwa - mówi mi, że pani Teresa Trojanowska przyprowadziła dzieciaków z gimnazjum, aby prawdziwego lasu skosztowały. Wprawdzie pora to nie najlepsza na leśne eskapady, chłodno było, wietrznie, choć ze słońcem, ale pan leśniczy spisał się na medal i poprowadził dzieci na torfowiska, nad rzeczkę, gdzie bobry żerują; pokazywał nory lisie i borsucze, i miejsca gdzie sarny hasają, oprowadził po młodniaku i starym lesie; przeszli też w głąb lasu, gdzie pracownicy leśni wystawiają karmę dla zwierząt. A zdarzył się też taki osobliwy wypadek, jak mówiła ta pani, że pan leśniczy, zawołał: - Kopytek! - i przy lizawce pojawił się dorodny sarniak. Okazało się, że Kopytek pozostał sam bez matki, którą rozjechało auto. Sam też ucierpiał w tej przygodzie i kontuzji jednej nogi się nabawił. Pan leśniczy zabawił się w lekarza, ale posłał też po tego weterynarza z Ciżemek. Ten złamania nie stwierdził - lekkie stłuczenie to było - lecz nogę zawinął, zastrzyk dał i zwierzę u pana leśniczego na gospodarstwie zostawił. Tak i sarniak przez całą zimę dochodził do siebie u pana leśniczego, który myślał o tym, że ta kuracja wprawdzie konieczną jest, lecz młode zwierzę za bardzo do człowieka się przyzwyczai i na wolności sobie nie poradzi. Przed miesiącem jednak sarniak odszedł z małym stadem, lecz ku zdumieniu leśniczego, powracał, nadto zawołany imieniem, jeśli był w pobliżu, przybiegał jak nauczony posłuszeństwa szczeniak. Tak i teraz się stało, a dzieciaki, rzecz jasna, faktem tym poruszone były i w ogóle z wycieczki, którą im pani bibliotekarka urządziła, zadowolone. I kiedym właśnie u pana leśniczego za miodem się rozglądał, dziatwa spożywała obiad, a pana leśniczego i pani Teresy nie było. Może sobie pani to wyobrazić?
… roztopiłeś we mnie żar,
którego ugasić nie umiem,
dlaczego masz do mnie żal,
że tej miłości nie rozumiem…
Pani Zofia dzieliła uwagę pomiędzy opowieść Starego Pisarza a słowa piosenki śpiewaną przez licealistkę.
- I gdzież byli?
- Przechadzali się ścieżką wiodącą do brzozowego zagajnika. Blisko siebie, jakby szeptali jakieś słowa, które wywoływały uśmiech na twarzy pani Teresy, którą znam jako osobę wielce zdystansowaną od ziemskich przyjemności, z wyjątkiem swej pracy wśród książek. Kiedy przywitałem się okrzykiem niemalże radosnym z będącym w oddali panem leśniczym, oboje odwrócili głowy w moją stronę. Zobaczyłem uśmiech na twarzy kobiety. Na twarzy pana leśniczego nie dostrzegłem natomiast tak dobrze znanego bolesnego grymasu, jaki towarzyszył każdej jego rozmowie… pani Zosieńko?
- Słucham pana uważnie.
- A może ja nie powinienem - głos Starego Pisarza niepostrzeżenie się załamał - może ja nie powinienem patrzeć za nimi, a teraz opowiadać tego pani, co zobaczyłem. Pomyśli pani sobie, że jestem plotkarzem.
- Przyjacielu, jest pan bystrym obserwatorem życia. W pana pasji pisarskiej jest to nieodzowne - uśmiechnęła się pani Koteńkowa.
- Tak pani myśli? Uspokoiła mnie pani, Zosieńko, ale zadaję sobie pytanie, co takiego się stało, że nagle, w okamgnieniu te dwie jakże różne osoby, nieprzystępne, a w przypadku pani Teresy także zalęknione, tak demonstracyjnie zajęły się rozmową i spacerem. Wieleż lat ich dzieli? Lat i doświadczenia? On po stracie żony pozostał dziwakiem. Tylko praca i las. Ona z trzydziestką na karku, jeszcze przecież bardzo młoda od kilku lat w mieście i zawsze sama. Dalibóg, w święto kobiet, tu w kawiarence, po raz pierwszy w życiu widziałem ją w tak obszernym gronie ludzi. I nagle te dwie istoty zeszły się z sobą… pani Zosieńko, oni wyglądali jak zakochani.
…nad ranem wyprasowałam ci koszulę
swoimi wciąż gorącymi dłońmi,
a kiedy odchodziłeś
pocałunkami na twojej twarzy
wyznaczyłam ci trasę powrotu do mnie.
Młoda piosenkarka opuściła mikrofon i przycisnęła go do piersi, odwróciła potem głowę i wolnym krokiem zeszła w stronę chłopca grającego na saksofonie altowym. Muzyka ucichła a po chwili artystka wróciła na główną scenę, odczekała chwilę, była to bardzo długa chwila, podczas której zabrzmiała gitara, perkusja i dźwięczne, elektryczne skrzypce.
- Kochany przyjacielu, a czy to ma tak wielkie znaczenie? Spójrz na Marię i pana Adama. A zdarza się także tak jak ze mną i panem doktorem. Jeszcze dwa lata temu postawiłabym wszystkie pieniądze na to, że po śmierci swojego pierwszego męża pozostanę samotną przez resztę życia.
- Pani Zosieńko, sądzi pani, że to miłość?
- A jeśli nawet, to co? - pani doktorowa uśmiechnęła się zagadkowo. - Zatańczymy? No, no, niech pan nie odmawia. Ta muzyka jest właśnie do tańca.
I porwała go, a ten całkiem zręcznie przebierał nogami i nawet nie zadeptał pani Zofii jej najnowszych butów, które specjalnie nabyła przed Dniem Kobiet. Z każdym muzycznym taktem było tylko lepiej.
Przybyły do kawiarenki po żonę doktor Koteńko aż usta otworzył, z niedowierzaniem patrząc na tańczącą parę. Czy był zazdrosny? Co to, to nie, lecz z przyjemnością dziką odezwał się do Marii:
- Skoro tak… pani Marysiu kochana, poproszę spory kieliszek koniaczku i ten najsłodszy pod słońcem deser - crème brûlée.
[pomysł i pierwsze napisanie 16.03.2016 w Dreux i 17.03.2016 w Val-de-Reuil we Francji]
[05.06.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz