2.
Czeka mnie jeszcze jedna kawa i jakaś słodka, przyschnięta, wydobyta z chlebaka bułka z serem. Tym razem zamykam okno i dostrzegam za nim dynamiczną zmianę aury. Mgła ustaje, a jej miejsce zajmuje pierwszy tej zimy śnieg, a właściwie pierwsze śnieżynki wirujące w powietrzu bezładnie, jakby szukały miejsca, gdzie mogłyby spocząć i nie być zwiewane przez lada mocniejszy podmuch wiatru. W trakcie parzenia kawy porządkuję i niezdarnie przykrywam legowisko, przenoszę się do gabinetu, który mieści w sobie kozetkę, ławę, fotel i biurko, a otoczony jest półkami wypełnionymi książkami z „przerwami” na otwór okienny i drzwiowy. Na kozetce zwykłem przyjmować gości, lecz nie jest ona psychoanalityczna, lecz taka, na której zwykle dwoje ludzi siedzi w pewnym od siebie oddaleniu, dla zachowania obopólnego bezpieczeństwa – mówimy o spotkaniu dwojga ludzi, nic więcej i nic ponadto. Obok równolegle ustawiona ława, wystarczająco niewygodna do spożywania posiłków, z wyjątkiem picia kawy lub napojów z niewielką zawartością alkoholu. Rozmawia się tam, czasami pali papierosy, ale rzadko. Przy biurku się siada, ilekroć chce się coś napisać albo przeczytać, czasami też porozmawiać z jaką nową osobą, wobec której na początek należałoby zchować większy dystans od tego, który przynależy starym I młodym znajimym. Fotel to najwygodniejszy mebel w całym mieszkaniu. Niejednokrotnie bywa on zastępczym łóżkiem, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma się sił przejść do sypialni lub, zdarzyło się to parę razy, gdy wypadało użyczyć własnego łoża, samemu korzystając z fotela zwróconego frontem do kozetki, aby pokusić się o przespanie nocy. O półkach z książkami można napisać tyle, że przytłaczają i pomniejszają powierzchnię pomieszczenia, wymuszając jego przytulność i wyciszając je, jakby miało służyć do dokonywania nagrań. O książkach na półkach można z kolei powiedzieć tyle, że na tle ogólnego bezładu i nieporządku pozostają w zwartym wojskowym szyku, chociaż wielokroć zmieniałem ich położenie względem siebie, wymieniając czasami poszczególne elementy tej układanki, jakbym wciąż poszukiwał dla swojego papierowego wojska właściwej reprezentacji do przemarszu na defiladzie.
Wszedłem zatem do gabinetu ze słodką bułką w ręce i konsumując wysuszoną konsystencję nieświeżego produktu podążałem wzrokiem za pyszniącymi się złotymi i posrebrzanymi napisami grzbietami wolumenów, aby pod wpływem impulsu pochwycić wolną ręką księgę, przejść z nią do biurka i zagłębić w nią wzrok, tak jak zagłębiałem swoje zęby w czerstwą bułkę.
Ech, pożarłbym te księgi; pożerałem je dawniej, zaspokajając głód i teraz mam na nie ochotę, zwłaszcza teraz, kiedy tylko one mi zostały.
Zasiadłem więc przy biurku. Jem i czytam, czytam i piję kawę, piję kawę i zerkam w niewielkie okno, za którym trwa już prawdziwa zamieć. Niewiele mi zostało poza książkami. W nich są moi przyjaciele – roztkliwiam się nad sobą – to efekt rozmowy z Niną. Jeśli tylko moja z nią rozmowa staje się oschła, cyniczna nawet, tym bardziej opadam z sił, wracając do swoich przyjaciół, z którymi taki jest problem, że nie ożywają do końca; jedynie wypełniają wyobraźnię. Różnica pomiędzy mną a Niną jest taka, że ona, choć niebezpiecznie młodsza ode mnie, mieni się (jest nią w istocie) znakomicie zapowiadającym naukowcem, krytykiem literackim i recenzentem, podczas gdy ja, choć w literackiej branży tkwię po uszy od wielu lat, ja nie potrafię się wypowiadać na temat klasyki literackiej i obecnej „konkurencji” inaczej, niźli tylko emocjonalnie. Dlatego też rozmawiam o książkach personifikując ich byt, już sam w sobie doskonały, rozmawiam z nimi, czasami się kłócę, a czasem wręcz odrzucam precz, każąc im cierpieć w kącie katusze obojętności.
Czytam więc i niepostrzeżenie na biurku znajduje się, pewnie skądś przyniesiona, flaszeczka szkockiej mieszanki whisky, z której toczę miodowo-ziołowy płyn do pękatej szklaneczki, a z niej bezpośrednio płuczę nim gardło. To prawda, że nieodpowiednia to pora na whisky, ale piję ją przecież z jednym z przyjaciół z półki, którym popsułem szyk wojska gotującego się do defilady. Ta szklaneczka, co parę akapitów opróżniana, przynosi mi ulgę, lecz tylko do pewnego momentu, do chwili, kiedy przypomniałem sobie o ojcu Jacku.
To z całą pewnością nie było dziełem przypadku, że akurat w chwili opróżniania szklaneczki pomyślałem o ojcu Jacku, przypominając sobie, że umawialiśmy się na spotkanie przy okazji wizyty w miasteczku, jaką złożył i czas jakiś jeszcze pozostanie, niemal do świąt. Adwentowe sprawy go rzuciły w te strony i miał się udzielać w konfesjonale, jak i też przygotować bożonarodzeniową szopkę z żywymi zwierzętami, przynajmniej w fazie luźnego projektu. Cóż, brat Jacek jest franciszkaninem, a to do czegoś zobowiązuje. Nigdym nie przypuszczał, że sama myśl o nim sprokuruje pukanie do drzwi i, a po ich otwarciu, stanę oko w oko z zakonnikiem, jego rubaszną posturą, Hemingwayowskim zarostem i uśmiechem tak szerokim, że ledwo się w wejściowych ościeżach pomieścił.
- Szczęść Boże! - wykrzykuje na powitanie i zamaszystym krokiem przestępuje próg mojego nieuprzątniętego domostwa. – Przyjmiesz mnie? – pyta zuchwale, wiedząc, że nie mam takich sił, woli i chęci, aby go precz wyrzucić za drzwi. Robimy niedźwiedzia, bo znamy się od lat, jeszcze wtedy, gdy strój zakonny mógł być dla niego zamgloną wizją, a dzisiaj ten habit powleczony jest tumanem śnieżynek, które otrzepuję zeń w trakcie powitania. Nawet nie wiem, jakimi słowy go powitałem. Natychmiast zaciągam go do gabinetu, a jakże, na to naczelne miejsce na kozetce. Zaraz też robię kawę, dla niego delikatną, z mleczkiem. On tymczasem, jak to ma w zwyczaju, rozgląda się po pokoju, coś tam mówi do mnie, czego nie słyszę i koniecznie zagląda mi do papierzysk na biurku pozostawionych w bezładzie. On jako jeden z bardzo niewielu, ma do tego prawo. Czas mija, mija, powracam z tacą; na tacy i kawa dla nas dwóch i wypełnione w dwóch trzecich kieliszki koniaku.
- Co piszesz? – pyta.
Siadamy obok siebie, lecz w pewnej odległości potrzebnej na swobodne korzystanie z ławy.
- Załamało mi się pisanie – odpowiadam szczerze. – Muszę znów iść na miasto, aby pobudzić apetyt na kolejne słowa.
- Jak zwykle Bóg będzie z tobą, więc martwić się nie musisz. Bóg widzi, jak cię urządzili.
- I ty, Brutusie, przeciwko mnie? Nie znoszę litości – odpowiadam.
- Ja nie litość przynoszę, lecz otuchę – jakby homilijnym słowem mnie przekonuje, abym mu pozwolił zatroskać się moją osobą.
Wpadamy w świetny nastrój, co jest typowe dla starych przyjaciół.
- A ja pokrzepię cię koniakiem – podaję mu w rękę kielich w dwóch trzecich wypełniony trunkiem - więc wypijmy – roześmiałem się – tylko bez toastów, proszę.
- Niech tak będzie. Wiedz, przyjacielu, że tylko dzięki tobie nie stałem się abstynentem – odpowiada, choć nie bardzo mu wierzę, gdyż znam go jako specjalistę – degustatora win włoskich I francuskich.
Wypiliśmy więc.
- A cóż tam u ciebie, Jacku?
- Zaprosili mnie parafianie, a może to ja się wprosiłem na przedświąteczne rekolekcje, więc jestem i teraz przyszedłem do ciebie. A ty nic mi nie napisałeś o sobie, o swoich trudnych sprawach… . Musieli mi donieść o nich obcy ludzie. Ładnie to tak?
- Zbierałem się, zbierałem i … wiesz jak to jest ze mną. Nie na telefon to rozmowa, a gdybyś częściej korzystał z elektronicznej poczty, pewnie napisałbym parę słów więcej. Ale chyba nie jest na to czas. Jeszcze nie chcę. Chce teraz nacieszyć się tobą.
Nie wiem, skąd odezwała się we mnie taka spontaniczność. Pewnie whisky zmieszane z koniakiem (koniak wybrałem z powodu ojca Jacka), kawa, no i ten telefon od Niny. Wszystko to powracało mnie do życia zbyt szybko, aż się tego bałem. A z bratem Jackiem, który wciąż tylko dla mnie Jackiem pozostawał, rozmawialiśmy ekumenicznie i po świecku, ciągnąc dysputy na tematy publicznie dostępne i te konfesyjne, zamknięte przed innymi, a czasami przed samym sobą (a dotyczyło to nas obu).
Dzisiejsza wizyta, z konieczności skrócona do minimum słów, w dodatku prędkich, pozostawiła nas niezaspokojonych rozmową. Byłem gotów nawet się rozgniewać na przyjaciela, właśnie dlatego, że wpadł do mnie na tak krótko. Przekonywałem go aby został, on zaś trwał przy swojej decyzji nieporuszony.
- Zadzwonię – powiada - i umówimy się na któryś dzień stycznia. Jestem strasznie zajęty i na dzisiaj musisz mi wystarczyć, że cię widzę, a kiedy się spotkamy, zapewniam cię, że nie zrezygnuję rezygnował z dotarcia do szczegółów „twojej sprawy”.
Ja z kolei zrezygnowałem z dociekania powodów i planów rocznego wyjazdu mego zakonnika do Afryki, wyjazdu, do którego był już niemal spakowany, choć miało to nastąpić w połowie lutego. Na koniec dostałem zaproszenie na dzień poprzedzający Wigilię na plebanię. Dzień ten proboszcz wyznaczył z tego powodu, że po przedwigilijnej nocy ojciec Jacek powracał do klasztoru, aby spędzić tam święta, ostatnie święta przed wyjazdem.
Pożegnaliśmy się niespełnieni, bez satysfakcji, choć z nadzieją na skonsumowanie kolejnego spotkania, dłuższego, z możliwością ofiarowania Jackowi noclegu, w miłej i pogodnej atmosferze.
[28.06.2022, Toruń]
A ja zatrzymam się przy obrazie Fałata, nikt tak cudownie nie malował zimy!
OdpowiedzUsuńFaktycznie, Fałat traktowany jest jak mistrz od malowania śniegu, a obraz ten wstawiłem dla ochłody :-)
Usuń