Eduard Manet - PORTRET BERTHE MORISOT

Eduard  Manet  -  PORTRET  BERTHE  MORISOT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

21 sierpnia 2024

PROZĘ CZYTAM (9) ... EDWARD STACHURA - JASNY POBYT NADRZECZNY

 

I DZIELĘ SIĘ -


[…] Myślę właśnie, że przejdę się dzisiaj do tego miasteczka, które jest stąd jakieś dwanaście-piętnaście kilometrów, a połowa drogi prowadzi przez lasy sosnowe. Zaraz za lasem jest wielka równina, a za nią, na wyżynie, rosną sady. Na pochyłości zauważyłem krzaki orzechowe, więc mogę trochę wypełnić torbę tym i tamtym, wracając z miasteczka, po którym chciałbym właśnie trochę pochodzić. Pragnę je sobie obejrzeć, a także zakupić trochę drutu, bo wpadły mi o nim dwie myśli do głowy pomysłowej. Napiję się tam też wody czystej z jakiejś pompy. Zakopałem koc, toporek, sweter pod umówionym krzakiem i zatarłem ślady starannie, cofając się. Możliwe też, że kupię w mieście trochę gwoździ, bo chciałbym coś jakby stół w cieniu krzaków urządzić. Nóż lepiej schowam do worka. Po co mam dawać powody do myśli ubocznych, choć mogę wyglądać na kogoś zwykłego, ale jednak nie na harcerza, który z nożem finką w pochwie jest kimś dosyć zwykłym, choć ten jego nóż jest dla widoku przeważ-nie, dla parady. Idę wałem, ale zaraz zejdę na lewe jego podnóże, bo zbliżam się do tego młyna, miejsca wczorajszych łowów, i lepiej nie pokazywać się tamtym na oczy. Schodzę więc z korony wału. Widzę tu szczaw w wielkiej ilości, całe zbocze porośnięte trawą szczawiową. Pozuję sobie trochę tej kwaśnej trawy dobrej, a szczególnie te łodyżki, w których najwięcej soku kwaskowego dobrego. Narwę trochę szczawiu do torby. Będę szedł, żując. Przecinam teraz autostradę, do której dochodzi wał i tu urywa się o jakieś trzy kilometry od rzeki. Po drugiej stronie autostrady są łąki. Widzę tam kosiarza pochylonego. A gdybym się go spytał, czy nie chciałby mnie nająć do kosy? Mógłbym trochę zarobić. Niedużo już mi zostało pieniędzy. Tylko że on sam może być najęty. Spytam go: — Szczęść Boże. Dzień dobry! 

— Bóg zapłać. Dźin dobry!

 — Jak się kosi? 

— A jakoś się kosi powolutku. Żebym ta mioł te lata co kawaler! 

— Duża trawa! 

— A wyrosła latoś. Wyrosła wielgachna! 

— Mogę zobaczyć trochę? 

— Prose, prose, niech kawaler zobocy. Tylko niech mi kawaler kosy nie złomie! Ho, ho, jo widzę, że kawaler ma glift! 

— Kosa dobra! 

— Nie, nie, jo widzę, że z kawalera stary kosiorz! 

— Ma pan osełkę? 

— O jest tu. Prose bardzo. Dawni to jo bym to wszystko ściachał roz, dwa, ale tero. Człowiek stary. W krzyżu strzyko. Tak, tak. 

— Kosa dzisiaj naklepana, widzę? 

— Ano żem wstoł raniusieńko i żem ją klepoł długo, bo trawa to się kosi najcinży, kawaler wi. Tak, tak. Kawaler tu gdzieś mieszko blisko?

— Mieszkam nad rzeką. Nie tak daleko! 

— Tak, tak. A dużo mo kawaler w domu roboty? 

Koszę. Stary człowiek już poszedł. Ma mnie zawołać na obiad w południe. Zgodziliśmy się po sto pięćdziesiąt od morgi zjedzeniem. Podobałem mu się. On był zadowolony i ja byłem. I jestem. Ucieszony jestem bardzo. Zarobię trochę pieniędzy i jeść będę dobrze. Zdjąłem koszulę, spodnie i trampki. Słońce ma najwyżej dwie godziny do zenitu. Przez dwie godziny wzrośnie mój głód, ale będzie to też jakby wzrastająca radość na obiad, który mnie czeka. Mont-joie! Koszę. Zjadłem obiad, leżałem półtorej godziny sjesty i koszę znowu. Gospodarz ma na mnie zawołać na kolację. Na obiad było zsiadłe mleko i kartofle. Bardzo mi to smakowało. Jutro ma być czarnina. Koszę. Dzisiaj ma być czarnina na obiad. Spałem dobrze. Spałem lepiej. Bardzo mnie bolą kości i mięśnie, i skóra na rękach najwięcej. Powiedziałem wczoraj, że schowałem kosę w trawie, żeby nie marnować czasu na chodzenie w tę i z powrotem. Na kolację wczoraj była herbata gorąca i chleb z masłem i z serem. Bardzo mi to smakowało. Kiedy wychodziłem, powiedziałem dobranoc. Koszę. Dzisiaj na obiad będzie znowu czarnina, która została od wczorajszego obiadu i mięsa zostało jeszcze sporo. Nie chciało mi się wczoraj zapalić ogniska. Położyłem się zaraz natychmiast i zasnąłem. Nie myślałem nic. Nawet o śmierci. Wstałem wcześnie. Słońce dopiero co wstawało. Wstaliśmy razem prawie. Zmarzłem niewymownie. Wskoczyłem do lodowatej kąpieli uzdrowiskowej, ubrałem się prędko i przebiegłem pół drogi, zanim zrobiło się cieplej. Ale teraz jest dobrze. Minęły cztery dni. Pracowałem ciężko przez te cztery dni. Pracowałem ciężko nad szukaniem, nad wyszukiwaniem tych bram nieśmiertelnych, tych bram zatraconych poszukując. Najgorsze były bąble na dłoniach, które mi wystąpiły. Z niektórych zdarła się biała skóra i te były najgorsze. Nie mogłem trzymać osełki i ostrzyć kosy, tak mnie piekło. Ale teraz jest dobrze. Teraz jest najlepiej. Mogę się o to założyć z każdym jednym. Jest ranek piątego dnia i wszystko jest śpiewające harmoniczne. [...]


[21.08.2024, Toruń]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz