Kartka z kalendarza na dzień 24 sierpnia 2024 roku
Sobota
Imieniny dzisiaj obchodzą: Bartłomiej, Bartosz, Jerzy oraz Anita, Audoen, Cieszymir, Emilia, Eutyches, Eutychiusz, Joanna, Halina, Malina, Michalina, Natanael, Patrycjusz, Patrycy, Patryk
Przysłowia na dziś:
„Bartłomiej ukazuje, jaka jesień następuje”
„Bartłomieja świętego dzień w jakiej nastaje porze, taką jesień bez uchyby daje”
„Bartłomieja słota, z łyżki deszczu ceber błota”
„Gdy Bartłomiej z grzmotami, śnieżna zima przed nami”
„Gdy koło Bartłomieja liść opada, prędko zima bywa rada”
„Gdy się Bartłomiej grzmotem zgłosi, grady i rychłe śniegi przynosi”
„Gdy w dzień świętego Bartłomieja po górach burzy, w jesieni brona rolę kurzy”
„Jak Bartłomiej się sprawi, taką jesień przyprowadzi”
„Jaki dzień Bartłomieja, takiej jesieni nadzieja”
„Już po świętym Bartłomieju, jedz już kluski na oleju”
„Kto na święty Bartłomiej siał, będzie chleb miał”
„Kiedy do Bartłomieja bocian u nas trwa mnogi, tedy zima lekka
będzie i opał niedrogi”
„Na świętego Bartłomieja po raz pierwszy jęknie knieja ”
„Na święty Bartłomiej czajka uciecze i już chłop zboża nie usiecze”
„Od świętego Bartłomieja lepsza w stodole nadzieja”
„Susza na Bartłomieja, mroźnej zimy nadzieja”
„Święty Bartłomiej gdy jasny, pogodny, da piękną jesień i zbiór winogron dorodny”
Słońce
Świt: 04:57
Wsch. Sł.: 05:33
Zenit: 12:38
Zach. Sł.: 19:42
Zmierzch: 20:19
Cytat dnia:
„Co dla jednych jest podłogą, dla drugich jest sufitem” - Zofia Nałkowska
24 sierpnia 1858 roku w Wólce Kozłowskiej urodził się Wacław Sieroszewski - pisarz, podróżnik, etnograf Syberii i działacz niepodległościowy. [zm. 20 kwietnia 1945 roku w Piasecznie]
Poniżej początkowy fragment opowiadania Wacława Sieroszewskiego „Brzask”
BRZASK
Z duszą zmąconą do głębi spieszyłem od oceanu w tę stronę, o której nawykłem marzyć w długie noce zimowe. Nie wiedziałem, czy kiedy kresu dosięgnę. Rozpaczliwie dowodziłem sobie, że to pewnie nigdy nie nastąpi. Wyliczałem przeszkody niezwalczone, gdyż kapryśne jak podmuchy wiatru wiejącego w stepie pod niebem przyćmionym lotnymi chmurami. Dowodzenia nie działały jednak na mnie, nie wsiąkały w głąb a niby o mur rozbijały się o dziwną, stalową, na niczym nieopartą pewność. Ogarniało mnie uczucie ogromnej swobody, uczucie ptaka, co skrzydła, długo bezczynne rozwinąwszy, mknie bez troski w dal. Pragnienie życia rozpierało mi piersi, żądza czynu drżała w piersiach, a pieśń tryumfu towarzyszyła mi, w trop biegły za mną wszystkie moje marzenia dźwięcząc chórem słodkim a potężnym:
— Osiągniesz... I spełni się wszystko, co kochasz i ziści się więcej, niż śmiesz pomyśleć... tylko żyj, dąż, pragnij!...
Bajeczna cisza i bezludność miejsc, które tak długo zamieszkiwałem, wyrugowały z serca mego nienawiść. Pojąłem nie tylko myślą, lecz całym sobą to, co mi twierdzono z dawien dawna, od dzieciństwa, że ból z jednakowym okrucieństwom przeszywa każdą istotę, ludzką, każdą istotę żywą i wszystkie serca, drżące od zmian życia, stały się mi jednakowo zrozumiałe, jednakowo pożałowania godne, choć nie jednakowo... bliskie. Wyobraźnia wyrobiona ciemnością biegunowych zim, przedstawiała mi wyraźnie i z łatwością całą kulę ziemską — srebrzystą u biegunów, pozłocisto-zieloną w pół ciała, oblaną błękitnymi morzami, pocentkowaną żółtymi plamami pustyń, porysowaną szarymi żyłami górskich łańcuchów, owiniętą płachtami dni, zórz i nocy płynących za sobą niezmiennie... Wśród jej obszarów pełno było zakątków prześlicznych, krain rajskich, lecz dla mnie, czułem to dobrze, dla pełni uczuć moich, dla tego hymnu życia, który każda dusza dąży wyśpiewać doszczętnie, istniał tylko punkt jeden na całym tym globie.
Tętniły kopyta końskie po wyschłej jesiennej drodze, brzęczały dzwonki uprzęży, turkotały koła, powóz z jękiem zapadał w wyboje, w tumanach kurzu wzlatał na wzgórza i z karkołomną szybkością spadał na dół; potem znowu się wznosił, znów spadał, lub jak ogromny drop rozpostarłszy loty, biegł równym stepem. Mijałem góry, lasy, wsie... przepływałem na promach i łodziach rzeki... poznałem niezliczoną moc stacji pocztowych, niby paciorki w równych odstępach tkwiących wzdłuż brzegów bladożółtej wstęgi gościńca. Lecz wszystko to ślizgało się po wierzchu mej świadomości, zajętej mglistą, ale bardzo ważną robotą.
Ach znam to wszystko i mam tego dosyć! — mówiły moje oczy znękane.
Przyjaźnie spoglądałem tylko na słupy wiorstowe.
Pierwszą rzeczą, która oddziałała na mnie niby iskra elektryczna i zmusiła zwrócić baczniejszą uwagę na świat zewnętrzny, był plant kolei żelaznej, widok szyn, lokomotywy, która wyrzucając kłęby pary i dymu, sapiąc i dudniąc, przemknęła przed naszym powozem, wlokąc za sobą szereg pustych wagonów.
— Co panu? — spytał mnie wypadkowy towarzysz podróży. — Czy pan nigdy nie widział kolei żelaznej?
— Owszem, widziałem...
Bardzo byłem zadowolony, że nie oczekując końca zaczął sam mówić i objaśniać mi wszystko uprzejmie.
— Oto budka! A tam — weksel... To są słupy telegraficzne... Ten człowiek, co tam stoi, to pewnie stróż... Czy nieprawda, że podobny do stróża? Tu rosną akacje, drzewa, których pan pewnie nie zna, a to są lipy...
W cieniu ich upłynęło moje dzieciństwo; obecnie z trudnością je poznałem! Zerwałem nieznacznie liść i długo ze wzruszeniem mu się przyglądałem w wagonie. Tyle lat, najlepszych lat, byłem oderwany jak ten liść...
Szybko mknęły nikłe, chyże obrazy, oprawne w ramy okna. Przewinęło się białe miasto, wdzięcznie schowane w zielonych ogrodach, pasma lasów, czarnych i postrzępionych, cały szereg nudnych, jak krople wody do siebie podobnych stacji kolejowych, wsie wielkie i brunatne; potem z głębi przestrzeni wynurzyło się znowu miasto czerwone, zbrukane, przysłonięte dymem niezliczonych fabryk, a za nim znowu ciemne, dzikie, tajgą porosłe »urmany«, nagie skaliste szczyty i przepaście o fioletowych, głębokich dnach.
Krajobraz zmieniał charakter, linie jego zaczynały falować, wznosić się, dawno pożegnany kraj, kraj podobny stawał przede mną w całej surowej swej piękności. Ujrzałem znów jego stożkowate, siwymi mgłami opłynięte góry, lesiste wądoły, w głębi których szumiały burzliwe, kryształowe rzeczki, ujrzałem jeziora, niby olbrzymie srebrne puklerze, rzucone wśród borów, stepy, gdzie trawy wyrastają jak las, równiny, gdzie kwitną nigdy przez nikogo nic deptane kwiaty, gdzie dojrzewają dziewicze, nigdy nie koszone łąki, gdzie drzemie puszcza nieskończenie smętna i milcząca.
Na niebie paliła się zorza tego kraju, która nie ma pewnie równej sobie w sile barw i ich rozmaitości; potem nastąpiła ostatnia noc. Nie widziałem jej, gdyż znużony wielką ilością przebytych wrażeń, usnąłem snem kamiennym. Pociąg stukotał swą jednostajną piosenkę i śniło się mi, że nie na zachód jechałem, lecz na północ, że to przewodnik krajowiec nucił ubogą melodię a purga przeszkadzała mu, wyła i miotła śniegiem… […]
[24.08.2024, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz