[Walorem Czechowa, ale też innych prozaików XIX i przełomu XIX i XX wieku była niezwykła spostrzegawczość i umiejętność prowadzenia narracji z wykorzystaniem również znajomości ludzkich charakterów, specyfiki środowiska, które prezentowano w świecie przedstawionym w powieści, noweli czy opowiadaniu. Proste historie zyskiwały w ten sposób wiarygodność, intrygowały czytelnika, a dokładając do tego świetny, barwny język jakim się posługiwano, te realistyczne, czasami dotykające naturalizmu opowieści, ostały się perełkami literatury światowej, której Czechow jest jednym z najwybitniejszych jej przedstawicielem.]
ANTONI CZECHOW - STARY DOM - opowiadanie właściciela domu
Trzeba było zburzyć stary dom, żeby na jego miejscu wybudować nowy. Oprowadzałem architekta po pustych pokojach i przy okazji opowiadałem mu różne historie. Obszarpane tapety, mętne okna, ściemniałe piece ― wszystko nosiło ślady niedawnego życia, wywoływało wspomnienia. Po tych, na przykład, schodach pijani mężczyźni nieśli kiedyś nieboszczyka, potknęli się i razem z trumną runęli w dół; żywi potłukli się boleśnie, a zmarły, jakby się nic nie stało, był bardzo poważny i kiwał głową, kiedy go podnoszono z podłogi i znowu wkładano do trumny. A oto troje sąsiednich drzwi: tu mieszkały panienki, które często przyjmowały gości i dlatego ubierały się czyściej niż reszta mieszkańców i akuratnie płaciły za mieszkanie. Drzwi na końcu korytarza prowadzą do pralni, w której w dzień prano bieliznę, a w nocy hałasowano, pito piwo.
W tym znowu trzypokojowym mieszkanku wszyściuteńko przesiąkło bakteriami i zarazkami. Niedobre to miejsce. Zginęło tu wielu mieszkańców, a ja twierdzę całkiem poważnie, że mieszkanie to ktoś musiał kiedyś przekląć i że razem z lokatorami mieszkał tu zawsze ktoś niewidzialny. Upamiętniły mi się zwłaszcza losy jednej rodziny. Proszę sobie wyobrazić człowieka zwykłego, niczym nie wyróżniającego się, który ma matkę, żonę i czworo dzieci. Nazywał się Putochin, pracował jako kancelista u notariusza i pobierał trzydzieści pięć rubli miesięcznie. Był to człowiek niepijący, religijny, poważny. Kiedy przynosił mi pieniądze za mieszkanie, zawsze przepraszał, że jest źle ubrany, przepraszał też, gdy spóźnił się pięć dni z komornem, a kiedy dawałem mu pokwitowanie, uśmiechał się dobrodusznie i mówił: ,,I po cóż to! Nie lubię tych pokwitowań!" W mieszkaniu biednie było, lecz schludnie. "W tym środkowym pokoju mieszkało czworo dzieci z babunią: tu gotowano, spano, przyjmowano gości i nawet tańczono. A w tym pokoju mieszkał sam Putochin; miał tu biurko, przy którym wykonywał prywatne zamówienia: przepisywał role, referaty itp. Tu zaś, na prawo, mieszkał lokator Putochina, ślusarz. Jegorycz ― człek stateczny, lecz pijący; zawsze było mu gorąco i dlatego zawsze chodził boso, bez marynarki. Jegorycz reperował zamki, pistolety, dziecinne rowery, podejmował się też reperacji tanich ściennych zegarów, za dwadzieścia pięć kopiejek robił łyżwy, ale taką robotą gardził, uważając się za specjalistę w dziedzinie instrumentów muzycznych. Na jego stole. wśród stalowych i żelaznych rupieci, zawsze można było dostrzec harmonię z odłamanym klawiszem albo trąbę o powyginanych bokach. Za pokój płacił Putochinowi dwa i pół rubla, zawsze ślęczał przy swym warsztacie i wychodził tylko po to, żeby wsunąć do pieca jakąś blachę.
Kiedym wieczorem wstępował do tego mieszkania, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko, zawsze zastawałem taki obrazek: Putochin siedział przy biurku i coś przepisywał, jego matka i żona ― kobieta mizerna o zmęczonej twarzy ― siedziały przy lampie i szyły; Jegorycz zgrzytał pilnikiem. Rozpalony, jeszcze nie całkiem wygasły piec promieniował żarem, duchotą: ciężkie powietrze pachniało kapuśniakiem, pieluchami i Jegoryczem. Biednie tu było i duszno, ale od steranych twarzy, od dziecięcych majteczek rozwieszonych wokół pieca, od żelastwa Jegorycza wiało jednak spokojem, serdecznością, zadowoleniem... Za drzwiami na korytarzu biegały dzieci uczesane, wesołe, głęboko przekonane, że na tym świecie dobrze się dzieje i że będzie tak zawsze, trzeba tylko pomodlić się z rana i przed spaniem. Teraz proszę sobie wyobrazić, że pośrodku tego samego pokoju, o dwa kroki od pieca, stoi trumna, w której leży żona Putochina. Nie ma takiego męża, którego żona żyłaby wiecznie, ale ta śmierć miała w sobie coś osobliwego. Kiedym w czasie panichidy* spojrzał na poważną twarz męża, na jego posępne oczy, tom sobie pomyślał: ,,Ehe, bracie! Niedobrze!" Wydało mi się, że Putochina, jego dzieci, babunię, Jegorycza już napiętnowała ta niewidzialna istota, co mieszkała razem z nimi w tym mieszkaniu. Człowiek ze mnie bardzo przesądny, może dlatego, że jestem właścicielem domu i przez czterdzieści lat miałem do czynienia z lokatorami. Jestem przekonany, że jeśli nie idzie komu karta z początku, to będzie już przegrywać do końca; kiedy los zechce zetrzeć z powierzchni ziemi pana i pańską rodzinę, to zawsze będzie nieubłaganie konsekwentny i pierwsze nieszczęście zazwyczaj jest tylko pierwszym ogniwem długiego łańcucha... Z natury swej nieszczęścia są jak te kamienie. Wystarczy, żeby z wysokiego brzegu osunął się jeden, a zaraz za nim posypią się inne... Słowem, kiedym po panichidzie wychodził od Putochina, byłem przekonany, że z Putochinem i jego rodziną będzie źle… I rzeczywiście, nie mija tydzień, a notariusz zwalnia niespodzianie Putochina i pakuje na jego miejsce jakąś pannę. No i proszę, Putochina zdenerwowała nie tyle strata posady, ile fakt, że zamiast niego wpakowano jakąś pannę, a nie mężczyznę. Dlaczego pannę? Czuł się tak obrażony, że po powrocie do domu zlał po kolei wszystkie dzieci, zwymyślał matkę i urżnął się w sztok. Razem z nim urżnął się też Jegorycz. Potem, kiedy Putochin przyniósł mi komorne, już nie przepraszał, chociaż spóźnił się osiemnaście dni, i milczał przyjmując pokwitowanie. Następnego miesiąca pieniądze przyniosła matka; dała mi tylko połowę, obiecując, że drugą przyniesie po tygodniu. Trzeciego miesiąca nie otrzymałem już ani grosza, i stróż skarżył mi się, że lokatorzy mieszkania nr 23 zachowują się „nieszlachetnie". Były to niedobre symptomy. Proszę sobie wyobrazić taki obrazek: chmurny petersburski ranek zagląda w te brudne okna. Obok pieca staruszka nalewa dzieciom herbatę. Tylko starszy wnuk Wasia pije ze szklanki; pozostałym nalewa się wprost na spodeczki. Przed piecem przykucnął Jegorycz i wsuwa w ogień blachę. Po wczorajszym pijaństwie ma ociężałą głowę i mętne oczy, chrząka, drży, kaszle.
― Całkiem mnie ten szatan sprowadził na manowce. Sam pije i innych namawia do grzechu.
Putochin siedzi w swoim pokoju na łóżku, na którym dawno już nie mam kołdry ani poduszek, i wsunąwszy ręce we włosy wpatruje się w podłogę otępiałym wzrokiem. Jest obdarty, rozczochrany, chory.
― Pijże, pij prędzej, bo się spóźnisz do szkoły! ― popędza Wasię staruszka. ― Na mnie już czas, muszę iść myć Żydom podłogi...
W całym mieszkaniu tylko staruszka nie upada na duchu. Przypomniała sobie dawne czasy i zajęła się brudną, ciężką robotą. W piątki szoruje podłogi u Żydów z kasy pożyczkowej, w soboty chodzi do kupców prać, a w niedziele od rana do wieczora biega po mieście w poszukiwaniu dobrodziejek. Każdego dnia ma jakąś robotę. I pierze, i szoruje podłogi, i przyjmuje porody, i swata, i żebrze. Wprawdzie i ona nie jest od tego, żeby wypić ze zgryzoty, ale nawet po pijanemu nie zapomina o swoich obowiązkach. Wiele jest takich krzepkich staruszek na Rusi i jakże często cały dom opiera się na nich!
Po herbacie Wasia wkłada do torby książki i idzie za piec, gdzie obok babcinych sukien wisi zazwyczaj jego palto. Po chwili wychodzi zza pieca i pyta:
― Gdzie jest moje palto?
Babcia i wszystkie wnuki zaczynają szukać, ale palto jakby się pod ziemię zapadło. Gdzież ono jest? Babcia i Wasia są bladzi, przestraszeni. Dziwi się nawet Jegorycz. Tylko Putochin milczy i nie rusza się z miejsca. Czuły na wszelakie nieporządki, tym razem udaje, że nic nie widzi i nie słyszy. To podejrzane.
― To on przepił ― oświadcza Jegorycz. Putochin milczy, a więc to prawda.
Wasia jest przerażony. Jego palto, wspaniałe sukienne palto, uszyte z sukni zmarłej matki, palto na prześlicznej satynowej podszewce przepito w szynku! To znaczy, że razem z paltem przepito też niebieski ołówek, co leżał w bocznej kieszeni, i notes ze złotymi literami: ,,Nota bene". W notesie był jeszcze jeden ołówek, z gumką, a poza tym były też śliczne kalkomanie. Wasia ma ochotę zapłakać, ale płakać nie można. Bo jeśli ojciec, którego boli głowa, usłyszy płacz, to zacznie krzyczeć, tupać nogami i bić, a po pijanemu bije okropnie. Babunia ujmie się za Wasią, a ojciec uderzy nawet babcię; a skończy się na tym, że Jegorycz wmiesza się do bitki, rzuci się na ojca i razem z nim runie na podłogę. Tarzają się wtedy po podłodze, szamocą, dyszą pijacką, zwierzęcą złością, a babcia płacze, dzieci wrzeszczą, sąsiedzi posyłają po stróża. Nie, lepiej nie płakać. Ponieważ nie można płakać ani głośno wyrażać oburzenia, Wasia muczy, załamuje ręce, dryga nogami albo też chwyta zębami swój własny rękaw i długo szarpie go jak pies zająca... Oczy ma oszalałe, a twarz wykrzywioną rozpaczą. Patrząc nań babcia zrywa nagle z głowy szal i zaczyna wyczyniać różne historie rękami i nogami, i to w milczeniu, z oczyma utkwionymi w jeden punkt. Wydaje mi się, że w takich chwilach w głowach chłopca i staruszki tkwi niezachwiane przekonanie, że całe życie jest zmarnowane, że nie ma już nadziei. Putochin nie słyszy płaczu, ale ze swego pokoju widzi wszystko. Kiedy po upływie jakiejś pół godziny Wasia okutany babcinym szalem wychodzi do szkoły, ojciec, z twarzą, której nawet nie porywam się opisać, wychodzi i idzie za nim. Chciałby przywołać chłopczyka, pocieszyć, prosić o przebaczenie, dać mu słowo honoru, chciałby przywołać na świadka zmarłą matkę, ale zamiast tego z piersi wyrywa mu się rozpaczliwy płacz. Ranek wilgotny, chłodny. Doszedłszy do miejskiej szkoły Wasia rozplątuje szal i wchodzi do szkoły w samej tylko kurtce, żeby koledzy nie powiedzieli, że jest podobny do baby. A Putochin po powrocie do domu płacze rozpaczliwie, mamrocze jakieś nieskładne słowa, kłania się do samych stóp i matce, i Jegoryczowi, i jego warsztatowi. Potem, kiedy trochę się opanowuje, biegnie do mnie i zadyszany, zaklinając się na Boga, prosi mnie o jakieś zajęcie. Ja oczywiście nie odbieram mu nadziei.
― Wreszcie się jednak opamiętałem! ― powiada. ― Czas już pójść po rozum do głowy. Nawyczyniałem okropnie, ale już dość.
Putochin cieszy się i dziękuje mi, ale ja przez ten czas, od kiedy jestem właścicielem domu, dobrze poznałem panów lokatorów i patrząc na niego chciałbym powiedzieć:
― Za późno, kochaneczku! Ty już umarłeś!
Ode mnie biegnie Putochin do miejskiej szkoły. Drepcze tam przed gmachem czekając, aż wypuszczą jego chłopca.
― Wiesz co, Wasia? ― powiada radośnie, kiedy Wasia nareszcie wychodzi. ― Obiecano mi posadę. Zaczekaj tylko, kupię ci wspaniałą szubkę... poślę cię do gimnazjum. Rozumiesz? Do gimnazjum! Zrobię z ciebie szlachcica! A pić więcej nie będę. Słowo honoru, nie będę.
I Putochin głęboko wierzy w jasną przyszłość. Ale oto zbliża się wieczór. Staruszka wraca od Żydów z dwudziestoma kopiejkami, zmęczona, rozbita, i zabiera się do prania dziecięcej bielizny. Wasia siedzi i rozwiązuje zadanie. Jegorycz nie pracuje. Przez Putochina rozpił się i teraz czuje nieprzepartą potrzebę wypitki. W pokojach duszno, gorąco. Z koryta, w którym staruszka pierze bieliznę, bucha para.
― Pójdziemy chyba, co? ― pyta ponuro Jegorycz.
Mój lokator milczy. Mija podniecenie i ogarnia go nieznośna nuda. Walczy z chęcią wypitki, ze zgryzotą i... i oczywiście zgryzota zwycięża. Historia znana… Wreszcie Jegorycz i Putochin wychodzą, a z rana Wasia nie znajduje babcinego szala.
Takie oto rzeczy działy się w tym mieszkaniu. Po przepiciu szala Putochin nie wrócił już do domu. Gdzie się podział ― nie wiem. Kiedy zięć zniknął, staruszka najpierw spiła się, a potem zachorowała. Zawieziono ją do szpitala, młodsze dzieci zabrali jacyś krewniacy, a Wasia zaczął pracować w tej oto pralni. W dzień podawał żelazka do prasowania, a w nocy posyłano go po piwo. Kiedy z pralni go wyrzucono, zaczął pracować u jednej z panienek, biegał w nocy, wypełniając jakieś zlecenia, i nazywano go już wykidajłą. Co się stało z nim potem ― nie wiem.
W tym zaś pokoju przez dziesięć lat mieszkał żebrak-muzykant. A kiedy zmarł, w jego pierzynie znaleziono dwadzieścia tysięcy.
[14.08.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz