I oto w dziale dotyczącym "przedruków" i "w całości" prezentuję świetny felieton Tadeusza Boya-Żeleńskiego (pierwszorzędnego, by nie powiedzieć najpierwszego tłumacza w historii, a już na pewno z języka francuskiego) "Pierwsza wódka" pochodzący z cyklu "Pijane dziecko we mgle" [1928]
PIERWSZA WÓDKA.
Nie wiem czy to jest przeczucie, że mam umrzeć młodo, ale czuję wzmożoną potrzebę udzielania się publiczności. Misterium śmierci i życia. Jest coś seksualnego w tej żądzy oddawania się największą powierzchnią, w tej kombinacji wstydliwości i bezwstydu. Coraz częściej oblega mnie przeszłość, przeżywam ją jak gdyby na nowo. To jest, właściwie, przeszłość... muszę się przyznać, że ja w ogóle nie bardzo wierzę w rzeczywistość świata. Przeszłość, teraźniejszość... używam tych słów przez rutynę, ale naprawdę są dla mnie pozbawione sensu. Fiume, jak mówi wielki Dymsza. Sen! Kartezjuszowe „myślę więc jestem“ przerobiłbym na „śnię więc jestem“. Myśl, to jest tylko wzmocnione marzenie, coś jak wiśniówka wzmocniona rumem.
Czemu wiśniówka i czemu rumem? Bo właśnie tam zawiodły mnie dziś wspomnienia: „moja pierwsza wódka“ brzmi tytuł. Byłem tedy dzieckiem dwunastoletnim, trzecioklasistą. Byłem na ogół grzecznym chłopcem, dość surowo chowanym, uczyłem się dobrze. Ale miałem jedną właściwość, która mi została: byłem błazen. Muszę powiedzieć, że cieszyłem się u profesorów dużą bezkarnością, podobną tej jakiej zażywały błazny na dworach królów: musi ta instytucja tkwić w potrzebach człowieka, jako ludzka korektura dogmatu, władzy. Czasem przebrałem miarę, wówczas spadały na mnie represje w formie mniej lub więcej dotkliwej. Jednego razu, gospodarz klasy, nie mogąc sobie dać ze mną rady, przeniósł mnie za karę do ostatniej ławki. O Boże! to było tak, jakby p. Mirę Zimińską za nieostrożną jazdę automobilem wsadzić do kryminału z podpalaczami i gwałcicielami. Ładnie by ją poprawili! Ta ostatnia ławka była zamieszkała przez recydywistów, chciałem powiedzieć repetentów, chłopów niemal pod wąsem, których bał się niejeden młodszy profesor. Z pewnym niepokojem zająłem miejsce w tej ławce, o wiele za wysokiej dla mnie, tak że nogi dyndały mi w powietrzu. Obserwowałem spod oka moich sąsiadów, bojąc się tak strasznych nieraz w szkole prześladowań. Gdzież tam, przyjęli malca serdecznie, stałem się ich ulubieńcem. Szeroko otwierałem oczy, siedząc w tej ławce; był to dla mnie świat z bajki; działy się tam rzeczy, o których bym nawet nie przypuścił, że istnieją. Był to jeszcze system ławek na całą szerokość klasy, ostatnia ławka była zatem niedostępna, nawet wzrok profesora nie bardzo mógł tam sięgnąć. Co się tam działo! Na godzinie religji i polskiego, a często i na innych, draby rżnęły w karty, w scyzoryk, organizowali biuro loterii, aby wyłudzać pieniądze z naiwnych. Jeden był w pozaszkolnych godzinach pomocnikiem klakiera, przynosił — o zgrozo! — fotografie aktorek, handlował kontramarkami na galerię po parę groszy. O dziwkach mówili tak, jak sam Antoni Beaupré za swoich dobrych czasów. Dla mnie, naiwnego wówczas jak nowo narodzone dziecko, były to, powtarzam, nowe światy. Garnąłem się też do tych patriarchów, robiłem im zadania, podpowiadałem im jak rutynowany sufler, za co odwdzięczali mi się jak umieli, dzieląc się ze mną — doświadczeniem. Byłem jak ów ptaszek — nie pamiętam nazwiska — który mieszka w paszczy krokodyla i wykała mu zęby. Idealna symbioza.
Po jakimś czasie, profesor, widząc tę komitywę, nabrał wątpliwości co do celowości swojej metody pedagogicznej: przesadził mnie z powrotem do pierwszej ławki. Ale węzły były zadzierzgnięte, już zasmakowałem w tym wytrawnym towarzystwie, już mi się wydawały mdłe zabawy malców. Na pauzie składałem tam wizyty, na godzinach pobłażliwych lub roztargnionych profesorów udawałem, że nie wiem o zmianie i wracałem do ostatniej ławy. Jednego dnia draby umówiły się ze mną na wieczór poza szkołą.
Pamiętam ten wieczór — jak przez mgłę. Bo w istocie — była to późna jesień czy zima — mgła była tak gęsta, że można by ją, jak to mówią, jak ser krajać. Kraków miewa londyńskie mgły, zwłaszcza wówczas, gdy był fatalnie oświecony naftą. Dreptałem przy moich kompanach po linii A — B, przeszliśmy ją kilka razy zaglądając, jak każe obyczaj, w oczy szwaczkom, wreszcie skręciliśmy w ulicę Szpitalną. Towarzysze moi zatrzymali się przed sklepem, koło którego przechodziłem nieraz, ale nigdy mi nie przyszło na myśl, że tam się wchodzi. Na szyldzie widniał napis: E. Bochnak, handel wódek i rosolisów. Co to jest rosolis, do dziś dnia nie wiedziałem; zaglądam w tej chwili do słownika Arcta, pisze że „słodka wódka pachnąca“. W takim razie musiały tam rosolisy mieć stosunkowo słabszy odbyt, bo bardzo tam nie pachniało... Był to szynk podrzędnej klasy, dorożkarski, z blaszaną ladą, z wyziewami spirytusu. Nie bez bicia serca znalazłem się w tej mordowni, gdzie twarze wydały mi się straszne. Nie wiedziałem jeszcze, że pijacy to dobrzy ludzie. Czy zresztą pijacy? Z pewnością był tam ten i ów pracowity ojciec rodziny, który wszedł po prostu na kieliszek dla rozgrzewki, ale wyglądało to groźnie, zwłaszcza oglądane nieśmiałymi oczyma dziecka. Właśnie jakiś dorożkarz w bundzie komenderował: „Ociec z matką“. Naleli mu z dwóch flaszek. Za chwilę nowy gość: „Kwaśna z mocną“. Znowuż naleli mu z dwóch flaszek. Utkwiło mi w pamięci, że napoje były przeważnie kombinowane, jak gdyby w przeczuciu dzisiejszych koktajlów. Raz nalali z jednej flaszki, mimo skomplikowanego zamówienia: „szpagatówka w kratkę“. Potem, z czasem, poznałem tam inny trunek, przeznaczony na wyszukane libacje; nazywał się knikebein, złożony z kunsztownie nalanych warstw kolorowych wódek (czy rosolisów?), które nie mieszają się z sobą, ale tworzą tęczowe obręcze, a na wierzch daje się żółtko od jajka. Znakomite na wymioty. Ale to poznałem dopiero później. Na razie, zakrztusiłem się solennie przy pierwszym „ojcu z matką“, drugi poszedł gładziej; jakich wrażeń doznawałem nie podejmuję się zanalizować; sądzę że przeważało uczucie męskiej dumy. Po jakimś czasie przestałem być obcy, śmiałem się, błaznowałem, czułem się jak w szkole. Ale zrobiło się późno, bałem się powrotu do domu, wybiegłem. Mgła wydała mi się jeszcze gęstsza. Na powietrzu uczułem, jak bardzo mi się w głowie kręci. Latarnie naftowe miały tęczowe koła, ludzie przesuwali się jak cienie. Biegłem z bijącym sercem przez tę mgłę. I kiedy to wspominam, kiedym oczyma duszy oglądał tego szkraba pędzącego przez ulice, uczepił mi się natrętny frazes. Pamiętacie „Cieplarnie” Maeterlincka i ich dziwne wyliczania: „muzyka trąb pod oknami nieuleczalnych... zapach eteru w lesie“... etc. Wymyśliło mi się nowe: „pijane dziecko we mgle...“ To brzmi dosyć maeterlinkowsko, prawda? I przyszła mi oto myśl, czy to nie jest motto mojego życia... Gdyby mnie ktoś spytał w tej chwili czym jestem, odpowiedziałbym szeptem: „Pijane dziecko we mgle...“
Ach!
Rozczuliłem się nad sobą.
[19.07.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz