[...]
Odwiedziny miał jedne, lecz za to zbiorowe. Najpierw przyszły Jadwiga ze Stefanią, potem zaraz po pracy przybiegł mąż Jadwigi, a przed wieczorem odwiedziła go Genowefa z synem. Ta ostatnia ustaliła, że zaraz po wypisie Adam ma zadzwonić do Staszka (podała numer telefonu), a syn przyjedzie natychmiast, choćby musiał się zwolnić z pracy. No i właśnie Staszek Gieni przywiózł Adama pod sam dom, dopiero co odjechał, a Pagaczewski wstępował akurat na pięterko rad i wesół, i kiedy sięgał dłonią klamki, drzwi do jego mieszkanka nagle otworzyły się i stanął oko w oko z Jadwigą, a rozejrzawszy się po kuchennym pomieszczeniu ujrzał też wlewającą wrzątek do szklanek z torebkami cejlońskiej herbaty panią Stefanię.
- Odpocząłeś więc, nieboraku – przywitała go Jadwiga. - Siadaj, spocznij przy stole. Stefa ugotowała ci barszczu z uszkami.
- Długo to trwało… ten twój przyjazd – zauważyła Stefania. - Gienia zadzwoniła do mnie, że jest jakieś opóźnienie i musimy jeszcze zaczekać.
- Pani doktor Lechicka miała nagły zabieg – zaczął się tłumaczyć. – Przywieziono kogoś z wypadku, a ona zapomniała albo nie zdążyła dokonać wypisu, czy coś w tym rodzaju...
- No to, nieboraku, jesteś głodny – zmartwiła się Jadwiga. - Stefa już odgrzewa zupę. Siadaj i opowiadaj.
Zdziwił się. Przecież jeszcze wczoraj widzieli się w szpitalu.
- Co tu gadać? Opiekę miałem dobrą, widziałyście przecież, tylko z jedzeniem nie najlepiej, ale też ja jestem przyzwyczajony do byle czego, jeśli sam sobie co zrobię… no, ale przecież właściwie to wy mnie karmicie, więc rzeczywiście odczuwałem spory niedosyt waszego jedzenia.
- A co do tej nerkowej choroby, jakieś zalecenia? Receptę masz? - ciągnęła Jadwiga.
- A dali mi, jakieś dwa leki zapisali i przykazali dużo pić.
Stefania podała zupę. Adam zaczął jeść. Obie kobiety patrzyły z uśmiechem, jak łyżka krąży w palcach jego prawej dłoni.
- A co u was słychać? - zapytał przerywając na chwilę przegryzanie kąpiących się w barszczu uszek.
- Dzisiaj przyszedł ten szachista Grzegorz. Podobno byliście umówieni na piętnastą – wyjaśniła Jadwiga.
- Faktycznie umawialiśmy się na grę w parku, ale w bule, a w razie brzydkiej pogody miał wpaść do mnie na szachy.
- Nic o tobie nie wiedział i nawet zezłościł się, że go nie powiadomiłyśmy, ale przecież my nie znamy, gdzie on mieszka – wtrąciła Stefania. - Ale przyjdzie jutro. Wpadnie przed południem. Tam go chyba na postronku trzymają, bo musi się spowiadać ze wszystkiego swojemu wnukowi i jego żonie. Muszą koniecznie wiedzieć, gdzie wychodzi, do kogo i po co.
- Troszczą się o niego, ot co. Za rok stuknie mu siedemdziesiątka, więc nie ma się czemu dziwić, że tak troszczą się o dziadka. On zresztą na młodych nie narzeka. Zamieszkali u niego, mają do dyspozycji dwa jasne pokoje, za mieszkanie on płaci z emerytury, więc odpłacają mu troską o jego zdrowie. Chyba tak powinno być.
- Oj, tak – westchnęła Jadwiga – ale w dzisiejszych czasach jest raczej odwrotnie – stary człowiek nie może liczyć na zrozumienie młodych, a najczęściej im zawadza.
- Różnie bywa, Jadziu – stwierdziła Stefa. - To zależy od wychowania, prawda panie Adamie?
- Święte słowa – potwierdził Pagaczewski. - Chociaż czasami mamy do czynienia z wynaturzeniami. Znam przykłady, w których za dobre wychowanie mogę ręczyć, a pomimo tego odpowiedzialności za dziadków, za rodziców żadnej.
Przytaknęły mu i na jakiś czas konwersacja utknęła w martwym punkcie, przez co Adam mógł się poświęcić kończeniu barszczu z uszkami, a potem zabrał się do picia herbaty, do której nagle dorzucono mu na talerzyku truskawki posypane cukrem – truskawki oczywiście z ogródka pani Jadwigi. Znajdowali się bowiem w końcowej fazie wysypu truskawek, kończył się czerwiec, a zaczynały rodzić maliny. Te z kolei hodował w swoim ogrodzie Pagaczewski, a tak w ogóle to ogródki jego, Stefanii i Jadwigi funkcjonowały jak świetnie prosperująca i uzupełniająca się kooperatywa powiększona ostatnio o poletko znacznie młodszego i zaradnego małżeństwa Karpiaków, które odziedziczyli po Genowefie, kiedy ta przeprowadziła się z niechodzącym mężem do nowego osiedla zlokalizowanego po drugiej stronie miasta. Wanda i Roman Karpiakowie ledwie dobiegali do czterdziestki, a zdobywszy nieco zapuszczony ogród urządzili go wyśmienicie, wykorzystując każdą piędź ziemi. Przez ostatni rok Karpiak osadził na poletku wysoką folię darowaną mu przez brata ze wsi, postawił, a właściwie przeniósł w częściach (również od brata) komórkę, gdzie zaczął trzymać kury, a na zadaszeniu gołębie. Częściowo też ogrodził działkę, aby kurki miały gdzie hasać i nie plątały się po okolicznych ogródkach. Właściwy ogród warzywny nie był więc wielki – Karpiakowie nastawili się na warzywa korzenne, kapustę, fasolkę i ogórki; w folii natomiast królowały pomidory i sałata. Działka Karpiaków graniczyła z ogrodem Adama, a specyfiką tych dwu połaci ziemi było to, że na samej granicy rosły dwie stare jabłonki, wciąż rodzące smaczne owoce, konkretnie renety. Oba drzewa miały więc dwóch właścicieli i może dlatego jabłonie widząc, że pomiędzy Pagaczewskim a Karpiakami nigdy nie dochodziło do kłótni, urodziły zeszłej jesieni piękne, zdrowe jabłka w znakomitej obfitości. Kolejnym ciekawym elementem w tej ogrodowej układance był spory, drewniany, prostokątny stół z sześcioma krzesełkami ustawionymi po jego wszystkich bokach; stół ten umieszczony był pomiędzy wspomnianymi jabłonkami. Tam właśnie w soboty i niedziele, jak i też częstokroć w inne dnie skupiało się towarzyskie życie czterech rodzin, jeżeli za rodzinę można uznać samotnych Adama i Stefanię.
Do skonstruowania tego rodzinnego stołu walnie przyczynił się Adam, który okazał się cennym pomocnikiem Karpiaka. Ten zaś, o czym wspomnieć warto, jest stolarzem i ma swój warsztacik dwie przecznice dalej w południowej części miasta. Nie narzeka na swój stolarski interes, ma nawet pomocnika i obaj specjalizują się w konstruowaniu mebli na wymiar, od półek przez stoły, taborety i ławy, po kredensy, serwantki, komody i skrzynie na bieliznę. Zbijają też panowie na działkach ogrodowe huśtawki, a zdarzało się też, że zawołano ich do budowy altanek. Pani Wanda Karpiakowa pracowała swego czasu jako pomoc kuchenna, później jako kucharka, ale została pod koniec listopada zeszłego zredukowana. Dorabia teraz jako dochodząca do nowobogackich podmiejskich willi sprzątaczka. Ma trzy takie miejsca – niezbyt wymagająca, ale nawet nieźle płatna praca – jedna wieczorna, co drugi dzień połączona ze sprzątaniem w prywatnym barze; w dwóch pozostałych miejscach musi się stawić o siódmej i o ósmej rano, tak że przed dziesiątą jest wolna jak ptak i może poświęcić się domowi i działce.
[12.07.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz